środa, marca 15, 2006

Zujac koke po raz ostatni


Ostatni dzien naszego touru. Przed switem zawoza nas zebysmy zobaczyli gejzery i wykapali sie w goracym zrodle. Jest tak zimno, ze tylko jakies 2 osoby decyduja sie rozebrac i wejsc do wody. Tak mijaja ostatnie chwile w Boliwi. Wkrotce zegnamy sie z czescia naszej grupy, wracaja oni z powrotem do Uyuni, a my przesiadamy sie do busu, ktory wiezie nas w strone chilijskiej granicy.
Na godzine przed dojazdem do San Pedro de Atacama, pierwszego miasta w Chile kierowca informuje nas: ¨Do Chile nie wolno wwozic zadnych produktow pochodzenia roslinnego ani zwierzecego, lisci koki, kokainy, ani marijuany. Jezeli jestescie w posiadaniu tych produktow TERAZ JEST CZAS ZEBY JE SPOZYC!¨. Wszyscy buchneli smiechem, po czym siedzacy za nami chilijczycy wyjeli torbe z koka i puscili ja w obieg. Autokar zegnal sie z Boliwia napychajac sobie policzki wysuszonymi, zielonymi liscmi.
Koka nie ma za bardzo smaku. Jej dzialanie, przynajmniej jak dla mnie jest przede wszystkim takie ze budzi, otrzezwia. Nic specjalnego. Kupilismy sobie z Marcinem jeszcze w Peru koszulki, z napisem - ¨Lisc koki nie jest narkotykiem. Jest swiety.¨ Nie jest to tylko haselko, w tej indianskiej rzeczywistosci jest to prawda. ¨Kokita¨jest tutaj wszechobecna. Jeszcze za czasow imperium Inkow byla domena arystokracji, prosty lud nie mial do niej dostepu, pozniej hiszpanscy kolonizatorzy zauwazyli ze robotnicy pracuja wydajniej kiedy zuja te magiczne liscie. Dzisiaj w Peru koke postrzega sie bardziej jako uzywke plebsu, wielu bialych nia pogardza. W Boliwi wiekszosc to Indianie, wiekszosc wiec tez jej uzywa. Raz widzielismy jak babcia w autobusie zwrocila sie z pytaniem do kierowcy czy nie ma ¨kokity¨, bo jej wnuczka boli zoladek. Koka to instytucja.
Chcialam napisac jeszcze krotko o ludziach. Mowiono nam tylokrotnie, ze w Boliwii turysta czuje sie jak nieproszony gosc, ze trudno nawiazac z kimkolwiek kontakt, ze nawet sklepikarze sa niemili. Zupelnie nie odnieslismy takiego wrazenia. Owszem nie mielismy jakiegos super kontaktu z miejscowymi, przez to ze praktycznie nie funkcjonuje tu hospitality, ale zawarlismy pare cennych znajomosci, jak na przyklad z El Flaco, czy chlopakami ze statku, ktorym wracalismy z selwy. Spedzilismy tez jedna noc w boliwijskim domu w Rurre. Poznalismy rowiez troche lepiej miejscowa rzeczywistosc dzieki opowiesciom polskich misjonarzy.
Spedzilismy tu wiecej czasu niz planowalismy, na czym ucierpia Chile i Argentyna. Ale chyba bylo warto. Zobaczylismy najpiekniejsze w calej naszej podrozy krajobrazy. Zmarzlismy na olbrzymich wysokosciach i spalilismy sie w selwie. Przezylismy tez cudowna przygode i uwierzylismy ze dotarcie wszedzie, w najbardziej dzikie regiony jest mozliwe.
Wyjezdzalismy z pewnym zalem z tego tak egzotycznego dla nas kraju. Najbiedniejszego w calej Ameryce Pôludniowej, uskarzajacego sie ciagle ze jest to spowodowane tym ze Chile zabralo im morze. Morze i koka - sa to chyba wlasie 2 glowne przyczyny zwyciestwa w wyborach prezydenckich Evo Moralesa. Koka, bo bronil on zawsze interesow produktorow koki (sam byl jednym z nich), a morze, bo uderzyl on w dume narodowa boliwijczykow, poruszajac z cala moca kwestie zagrabionego przez Chilijczykow przed stoma laty wybrzeza. Wiec tak naprawde populizm, frazesy i indianskie pochodzeie spowodowaly ze wygral, ale zachwyca sie nim cale lewactwo kontynentu.
Wjezdzalismy do Chile, gdzie za kilka dni mial zostac zaprzysiezony kolejny lewicowy przywodca w tej czesci swiata - Michelle Bachelet - nowa prezydentka.

Przekraczalismy granice w gorach. Pare kilometrow, godzina jazdy wystarczyly zeby wjechac nie tylko do innego kraju, ale tez do calkiem innego swiata.

Ile Cie trzeba cenic ten tylko sie dowie, kto Cie stracil


Jestesmy pelni opowiesci niczym dzban chilijskiego wina. Nazbieralo sie tego wszystkiego, kiedy przez ostatnie wieczory zamiast Internetu wybieralismy wino wlasnie w kregu naszych chilijskich znajomych... Tak to juz jest w Chile...
Wstyd naprawde wstyd, bo dojechalismy do Argentyny a z blogiem jestesmy w lesie, czyli w Boliwii. Wracam wiec szybko myslami do tego biednego, malowniczego kraju o indianskiej twarzy. Wracam do dnia, kiedy zobaczylismy najcudniejsze krajobrazy w calej naszej podrozy i ktory jednoczesnie byl dniem z calej podrozy najgorszym.
Napisze krotko, bo szczerze mowiac nie chce mi sie do tego wracac.
Rano zajrzalam do swojego piterka na pieniadze i dokumenty i zdalam sobie sprawe ze brakuje tam malej, chudej czerwonej ksiazeczki z orlem i napisem: Rzeczpospolita Polska. Paszport. Wydawalo mi sie ze zostawilam go w Uyuni. Byla to wiec rzecz praktycznie stracona. Bylismy na totalnym odludziu. Nastepnego dnia mielismy wjechac do Chile.
Oznajmilam o tym mojemu bratu i zaczal sie nasz maly koszmar. Kazdy zastanawial sie co dalej zrobic. Ja chcialam wracac sama do La Paz, zeby tam zalatwiac paszport tymczasowy.
My sie zamartwialismy, a za oknem naszego busiku zmmienialy sie ksiezycowe krajobrazy. Laguny zmienialy kolor wody, szczyty gor blyszczaly w promieniach slonca. Na slonym podlozu wyrastaly skamieniale lasy. Czegos takiego nie widzielismy jeszcze nigdy.
Jednak co z tego. Pol naszego autobusu sie przytrula, wiec tez nie byli w najlepszych nastrojach. Tylko Japonczyk Satoshi chodzil ciagle za mna i mnie pocieszal.
Wieczorem Marcin znalazl moj paszport w przewodniku po Chile.
Daniel (z Trujillo) napisal do mnie pare dni wczesniej ze tak naprawde to glowe zostawilam w Peru, ze on ja ma i odda mi wkrotce jak przyjedzie do Polski. Coz, mam nadzieje ze to sie stanie niebawem. Tymczasem przede mna jeszcze miesiac podrozowania bez glowy, co nie jest takie latwe.
Nie, to tylko zarty, tak naprawde to mi sie wydaje ze moze juz poprostu najwyzszy czas wracac do Polski.

piątek, marca 10, 2006

Salar de Uyuni


Po raz kolejny kupilismy tour. Zaplacilismy po 60 dolarow, wiec mielismy nadzieje ze czeka nas cos niesamowitego - 3 dniowa wycieczka po bezdrozach Boliwii w jej poludniowym zakatku.

Problemy zaczely sie jednak juz z rana. Jeep z biura mial nas odebrac o 10:30. Jednak byla juz 11:10 a organizatorow wycieczki jak nie bylo tak nie ma. Patrzymy z utesknieniem jak inne grupy turystow opuszczaja miasto. I zazdroscimy im, ze ich biura byly bardziej slowne. W koncu zostawiam Ole sama w hotelu i biegne zdenerwowany do siedziby biura, by dowiedziec sie co sie stalo. Wpadam tam, jest otwarte ale nikogo nie ma w srodku, co jeszcze bardziej mnie wkurza. Na szczescie po 5 minutach pojawia sie gosc, ktory udajac glupiego mowi ze czeakli na nas i nie wiedzeli ze maja nas odebrac z hotelu. Pokazuje im ich wlasna liste uczestnikow wyprawy, gdzie jak byk stoi informacja skad maja nas odebrac. Fact mowi mi , ze wszystko jest ok i ze auto jest juz na pewno pod hotelem i zebym sie tam udal, biegne znowu i napotykam drugo przedstawicielke biura, ktora tym razem mowi zeby wrocil pod biuro bo moja siostra z bagazami juz tam jedzie samochodem.

Siostra kontynuuje teraz dalej ta opowiesc, bo brat udal sie do lazienki wziac prysznic.
A wiec rzeczywiscie. Dzien zaczal sie fatalnie. Ale prawdziwa groteska miala sie rozpoczac dopiero za chwile. Podjechalismy samochodem pod jakis hotel. Z hotelu tego na ramionach pracowniczki biura wywedrowal dziwnie znajomy duuuzy plecak w worku od cukru. Czyzby ktos inny wpadl na taki pomysl jak my? Czy tez raczej znowu nasze drogi splotly sie z nasza pierwotna towarzyszka podrozy - Katka. Nie musze chyba wam mowic, ktora z tych dwoch opcji okazala sie prawda. Spotykalismy Katke juz w roznych dziwnych miejscach, ale tutaj... Ameryka Poludniowa to tak wielki kontynent, ze mozny by pojechac tysiacem drog w miliardy miejsc, a Uyuni to miasto w ktorym dziala chyba ze sto roznych agencji. No ale coz. Katka z tysiaca roznych drog wybrala ta wiadaca, do Uyuni, a z setek agencji wlasnie nasza :).
Reszta uczestnikow wyprawy miala dolaczyc jakos pozniej, jechalismy wiec w 4. My - nieodzywajaca sie do nas ani slowem Katka oraz kierowca - gbur, ktory mial byc jednoczesnie naszym przewodnikiem przez te 3 dni. Mruczal cos pod nosem i na nasze pytanie czy zobaczymy Isle de Pescadores (tak nam powiedzieli w agencji) zabulgotal i wymruczal ze chyba oszalelismy i jak cos nam sie nie podoba to mozemy wrocic do Uyuni.
No to naprawde wykupilismy super tour.
Atmosfera kiepska ale krajobrazy przepiekne. Wjezdzalismy na olbrzymia pustynie soli. Wygladalo to z daleka jak jezioro, z bliska jak snieg. Olbrzymie biale przestrzenie przykryte cienkim lustrem wody. Kiedy dojezdzasz do miejsca gdzie usypane sa male gorki z soli, ktore odbijaja sie w wodzie, wyglada to poprostu bajkowo. Magicznie. Zdejmuje buty i na bosaka przechadzam sie po tej najdziwniejszej jaka w zyciu widzialam pustyni. Do tego jeszcze nad nami blekitne niebo a w oddali, nad gorskimi szczytami gromadza sie czarne chmury i widac ze juz tam leje. Zeby dodac klimatu, czasem chmury przetnie blyskawica.
Stamtad jedziemy do hotelu zrobionego z soli, gdzie dosiada sie dwoch mlodych Walijczykow. Sa to bracia ktorzy zachowuja sie niczym papuzki nierozlaczki. Szczebiocza caly czas miedzy soba, gilgocza sie, bawia i wyglupiaja niczym male dzieci. Sa mili, atmosfera sie polepsza.
Ale tak naprawde fajnie zaczyna sie dopiero, kiedy dosiada sie do nas ostatni uczestik wycieczki - Japonczyk Satoshi. Na Satoshiego jeszcze przyjdzie czas w tym blogu. Jest to jedna z tych osob, ktorym nalezy poswiecic przynajmniej caly rozdzial.
Ale na razie wsiada, nie znamy sie wiec jeszcze dobrze, zamieniamy pierwsze pare slow, zaczynamy rozmawiac.
Ogladamy cmentarzysko pociagow i w koncu pod wieczor dobijamy do hotelu, gdzie mamy spedzic nocleg, podobnie jak grupy z innych agencji. Jest wiec nas duzo. Jadalnia wypelnia sie po brzegi mlodymi Argentynczykami, Chilijczykami, Europejczykami, Kanadyjczykami i Bog wie kim jeszcze.
My siedzimy przy stoliku z nasza grupa. Kierowca podaje nam kolacje. Zaczynamy zartowac na jego temat, nikomu bowiem z grupy nie przypadl on do gustu i jeden z Walijczykow stwierdza w koncu, ze nie ma sie co przejmowac, to w koncu nie zaden przewodnik tylko prosty kierowca, i ze jak bedzie nam cos probowal nastepnego dnia tlumaczyc, wymrukujac cos tam pod nosem, powinnismy zamknac mu usta slowami: ¨Don´t talk, just drive!!¨
Strasznie nas to wtedy ubawilo.
Popijalismy nasze wino z kartonika i whisky Walijczykow i wieczor jakos mijal. Zakonczyl sie na grze w karty z grupa Chilijczykow z innego stolika.

Uyuni. Ostatnie miasto


Przyjechalismy do Uyuni, zalokowalismy sie w hostalu w jednym pokoju z pewnym Ekwadorczykiem i ruszylismy na obchod po miescie w poszukiwaniu touru na pustynie soli - Salar de Uyuni. Chcielismy wyjechac tylko na jeden dzien i dalej ruszac do Chile, ale po pierwsze okazalo sie ze autobusy do granicy wyjezdzaja dopiero za kilka dni, a po drugie zobaczylismy zdjecia w agencjach i doszlismy do wniosku ze jednego dnia zobaczymy tylko maly skrawek tej pieknej poludniowoboliwijskiej ziemi. Fotografie roznokolorowych lagun przekonaly nas do wykupienia jednak touru 3 dniowego - ktory zakonczyc sie mial w Chile, w San Pedro de Atacama, a wiec jak dla nas super wygodnie. Kosztowal az 60 dolarow na lebka. Nigdy tyle na tour nie wydalismy, ale coz. W inny sposob sie tego wszystkiego zobaczyc poprostu nie da, nikt w tym regionie nie mieszka, nic oprocz turystycznych jippow tam nie jezdzi. Wiec chyba naprawde warto zainwestowac te pieniadze.
Uyuni. Chodzilismy po tym malutkim, tetniacym zyciem miasteczku i CHLONELISMY BOLIWIE. Tak troche szalenczo, histerycznie. Bo juz po raz ostatni. O.K. pojedziemy na pustynie i nad laguny, ale to nasz ostatni kontakt z prawdziwym zyciem tego kraju. Z bieda i tandeta. Z indianskimi ciemnymi twarzami. Z tysiacem straganowych stoisk gdzie mydlo i powidlo mozesz dostac za grosze.
Kupujemy empanady wysmazane na patelni przez stara Indianke, podawane z goracym napojem koloru wisni i siadamy przy malym, prowizorycznym stoliczku z mieszkancami Uyuni. Patrzymy sie na ich twarze i sluchamy ich rozmow. Gapimy sie na ulice. Nabywamy na zapas szamponu i innych rzeczy, bo w Chile drogo.
Wracamy do hotelu i odbywamy toporna dyskusje z jednym Brazylijczykiem. Jest on mlodym glupawym idealista. Oczywiscie nienawidzi Stanow Zjednoczonych i kapitalizmu, ale to akurat zadna nowosc, bo podobne poglady maja raczej wszyscy napotykani przez nas mlodzi ludzie z Ameryki Lacinskiej, wyznaje on jednak cos co nosi absurdalna (bo juz sprzeczna sama w sobie) nazwe - socjalizm libertarianski. Nie chce mis ie tu rozwodzic nad jego zalozeniami, bo to strata czasu, przytoczyc moge jedno z nich, ze wszyscy sa rowni i nikt nie moze nikomu podlegac, dlatego tez w kazdym przedsiebiorstwie kazdy powinien zajmowac sie wszystkim - tzn jedna osoba rano by zmywala podloge, a wieczorem zarzadzala firma. I takie tam bzdury.
Ale dowiedzielismy sie tez czegos ciekawego. Nie od Brazylijczyka coprawda, ale od Ekwadorczyka Sebastiana (z ktorym mieszkalismy). Opowiedzial nam on jak wyglada sytuacja na uniwersytetach publicznych w Quito i innych miastach w jego kraju. Uniwersytety sa totalnie zdominowane przez lewicowe, sympatyzujace mocno z komunizmem grupy. Najbardziej skrajne z nich sa zapatrzone w maoizm, dlatego tez ich czlonkow nazywa sie Chinczykami. Chinczycy chrzcza kazdego nowego studenta. Biora go w obrobke, zeby sprawdzic jakie ma poglady polityczne. Jesli sa nieodpowiednie - dowidzenia. Najbezpieczniej dla niego jak opusci uczelnie. Jesli nie, moze przydarzyc mu sie cos zlego. Sebastian mieszkal na przeciwko jednej z uczelni publicznych i niejedno widzial. Sam studiuje prywatnie.

I tak, na romowach ciekawych i tych calkiem glupich i bezplodnych, konczyl sie nasz ostatni dzien w boliwijskim miescie.

Wjazd. Zjazd.


Z Oruro jedziemy do Potosi - najwyzszego miasta na swiecie. Wjezdzamy i zaczyna sie ¨zjazd¨. W Sucre nastapil jakis rozkwit, nasza podroz nabrala nowych rumiencow, tyle osob do nas napisalo na temat naszej podrozy, zorientowalismy sie ze coraz wiecej osob czyta nasze opowiesci. Do Potosi jechalismy pelni entuzjazmu i energii. Z terminalu wzielismy taksowke i rozpoczelismy poszukiwania taniego hotelu. Wykupilismy kilkugodzinny tour do kopalni srebra (slawa tego miasta). I w jednej chwili caly entuzjazm i energia, nagromadzone w ostatnim czasie prysly niczym banka mydlana, kiedy zdalam sobie sprawe ze moja ulubiona, kochana kurtka, zakupiona w Polsce za duze pieniadze zostala w autobusie i jedzie sobie spokojnie dalej do Oruro. Natychmiast - taksowka i zapieprzanie na dworzec, ale autobus oczywiscie juz odjechal. Marcin jedzie na tour do kopalni a ja spedzam caly dzien w nerwach w punkcie z netem i z telefonem wydzwaniajac to do firmy autobusowej w Oruro, to do kierowcy. Autobus dojezdza wkoncu do Oruro pod wieczor i oczywiscie okazuje sie ze kurtki nie ma. Myslenie ze odzyskanie czegos tak cennego w takim kraju jak Boliwia bylo glupia mrzonka. A wydzwanianie do kierowcy raczej zalozeniem sobie petli na szyje. Bo tak naprawde podejrzewam ze to kierowca w rezultacie, zdajac sobie sprawe z jej wartosci, sobie ja przywlaszczyl.
Taka rzecz troche rozwala. Inni turysci sa napadani w taksowkach, na ulicy, zastraszani z nozem i okradani. Coz. My okradamy sami siebie. Tzn. ja. I tyle.
A Marcin zwiedzal kopalnie. Napisze co mi opowiadal, bo sam nie bedzie pewnie mial juz czasu. A wiec przede wszystkim to, ze pracujacy tam dozywaja mniej wiecej 40ki. Pracowal tam akurat ojciec z jego 8 letnim synem. W kopalni istnieje kult diabla. Mimo ze wierza w Boga, wydaje im sie logiczne ze to wlasnie diabel jest wladca podziemi. Dlatego tez jemu oddaja hold.
W nienajlepszych nastrojach opuszczalismy Potosi - to niebrzydkie, ale zimne miasto (w czasie naszego pobytu padal na przyklad GRAD!!!!). Najwyzsze na swiecie. I zjezdzalismy do Uyuni. Zeby zobaczyc najpiekniejsza czesc Boliwii.
Ba. Chyba najpiekniejsza czesc z calej naszej podrozy.

czwartek, marca 09, 2006

Za duzo pomaranczy


Spotkanej na wyspach San Blas Amerykance z Californi zaproponowalam jedna z naszych pomaranczy (kupilismy wtedy wielki worek pelen tych owocow). Dla mnie byly one pyszne i soczyste i kazdego dnia zajadalismy sie nimi z przyjemnoscia i smakiem, ona jednak podziekowala. Dlaczego?? Spytalam - sa przeciez takie pyszne. Pyszne? - odparla ze zdziwieniem. Wiesz, chyba zjadlam w swoim zyciu poprostu za duzo dobrych pomaranczy.
Przypomniala mi sie ta rozmowa, kiedy wjechalismy do Sucre. Wszystkie przewodniki pieja z zachwytu, ze to powalajace miasto kolonialne, najpiekniejsze z calej Boliwii. Turysci powtarzali nam to samo. Wjezdzalismy do Sucre o zmroku, jednak juz z okien autobusu i pozniej taksowki widzielismy ladne ulice, koscioly o bialych, ciekawych fasadach, kilkusetletnie kamienice. Marcin powiedzial wtedy - moze niepotrzebnie tu przyjechalismy, to tylko kolejne kolonialne miasto. Widzielismy juz tyle ladniejszych.
Nie chcemy sie puszyc, ale troche tak czulismy sie w Sucre. Ze to tylko kolejne miasto, czasu coraz mniej, a moze zamiast tu siedziec, moglibysmy zobaczyc jakas przepiekna naturaleze - rzeke, gory, wulkan, odkryc jakies dzikie indianskie plemie :).
Moze to wlasnie z tego pospiechu tak sobie wtedy myslelismy, a moze rzeczywiscie za duzo dobrych pomaranczy... Bo Sucre to naprawde ladne miasto i pewnie warto je zobaczyc.
Druga sprawa, ze w Sucre toczyla sie wojna. Na ulicach rzucano bomby i maszerowano z pistoletami. Pod murami kamienic, przed kosciolami i na bazarze toczyla sie najprawdziwsza partyzantka. Wrog czail sie wszedzie. Nagle na przyklad podjezdzal samochod i zza przyciemnianej szyby wychylala sie twarz 50letniego mezczyzny z wasem - rzekl bys - pocziwego ojca rodziny. Ojciec ten jednak w dloni swojej dzierzyl karabin i TAK! strzelal mi z niego prosto w twarz. Z pickupu bombardowala mnie 3 letnia dziewczynka. Nawet obcokrajowcom nie mozna bylo ufac. Przedstawiciele tak pacyfistycznie nastawionych nacji jak Niemcy, czy Szwajcarzy z usmiechem szalenca siegali po bron...
Jak tu w takich okolicznosciach mozna sie rozkoszowac pieknem kolonialnego miasta?
W boliwijskiej wojnie wspolczesnej nie lala sie krew. Lala sie woda.
Sucre tak jak i inne miejsca w tej czesci swiata ogarniete byly szalenstwem karnawalu. Trafilsmy na ostatnie jego podrygi. A podrygiwal przede wszytkim w rytm kociej muzyki, wygrywanej przez maszerujace ulicami tysiace orkiest (bebniuarzy i trabiarzy), no i wrytm wybuchajacych bomb z woda, w rytm okrzykow jakie nastepowaly kiedy ktos dostal w twarz z pistoletu na wode, albo piane, w rytm rozbijanych o chodniki butelek z winem. Podrygiwal histerycznie, bo wiedzial ze zaraz jego czas sie skonczy i wroci normalna, szara codziennosc.
Czas to na turystyke fatalny. Musielismy przemykac sie pod murami niczym najprawdziwsi partyzanci, starajac sie zobaczyc co ciekawsze budynki (wszystko zamkniete). Pozatym to idealny czas - w tym chaosie, zgielku, szalenstwie zeby jakiegos gringo obrabowac. Przytrafilo sie to wielu spotkanym przez nas obcokrajowcom. Nam na szczescie nie.
Zdobylismy sie jednak na odwage i wyszlismy na Plaza de las Armas juz o zmierzchu. Przebieglismy przez szalencze, pijane tlumy, zeby pod katedra spotkac sie z dwojka Niemcow, Hiszpanem i Szkotka. I to bylo chyba najfajniejsze z calego pobytu w Sucre. Poszlismy do knajpy gdzie wyswietlali filmy. Poscili ¨Bpha¨ - film o aparthaidzie w Afryce Poludniowej. O tym, jak dzieciaki w jednym z miasteczek zaczely burzyc sie przeciwko lekcjom w afrikaans, a pozniej protestami i szalenczym tancem zaczeli wywalczac sobie wolnosc. Swietny film. Moze to paradoksalne, ale chociazby dla tego filmu warto bylo przyjechac do Sucre.
Moze wiec z tymi`pomaranczami to nie do konca. Kazde miasto ma w sobie cos. Wkazdym moze wydarzyc sie cos ciekawego. Nawet jesnli jest to tylko kolejne miasto kolonialne, podobne do setek innych widzianych do tej pory.

czwartek, marca 02, 2006

Karnawal w Oruro


Turysci alternatywni:)), jakimi jestesmy nie udaja sie na karnawal do Rio, tylko oczywiscie do Oruro w Boliwii, ktory jest druga co do wielkosci impreza tego typu w Ameryce Lacinskiej po wlasnie swoim brazylijskim odpowiedniku. Prawdziwy maraton autobusowy. Najpierw 20 godzin z Rurre do La Paz, a potem o 4:30 rano przesiadka do busu do Oruro. Kolejne 3,5 godziny jazdy i jestesmy na miejscu. Najpierw szukamy noclegu. Niestety nie jest to latwe. No i ceny porazaja. 100, 120 boliwianow za dwojke, kiedy w Copacabanie placilismy za to samo 20 boliwianow. Po dlugich trudach przemierzajac to straszliwie brzydkie miasto znajdujemy cos za 80 boliwianow. No i ruszamy by uczestniczyc w zabawie. Zabawa ta przypomina bardzo ta z Puno. Z jednym wyjatkiem. Tutaj trwa prawdziwa wojna na bomby wodne. Glowna ulica miasta zostala przystrojona i przygotowana na parade grup tanecznych. Sa tez trybuny po obu stronach. Znajdujemy szczesliwie nawet dwa miejsca siedzace. Postanawiamy jednak ruszyc na rekonesans, aby lepiej sfotografowac tanczacych. Niestety, gdy oni przechodza i tworzy sie luka w paradzie z trybun sypie sie na nas grad kul wodnych. Och, to nie tylko nas moczy, to naprawde sprawia bol. A jeszcze ja mam ze soba aparat. Na dodatek nagle jakas durna dziewczynka atakuje mnie pianka. A wlasciwie nie mnie tylko moj aparat. Jestem wsciekly, boje sie, ze juz nie bedzie dzialal. Na cale szczescie, nic sie nie stalo. No ale po takich doswiadczeniach juz boimy sie wstawac i siedzimy grzecznie na swoich miejscach. Okazuje sie jednak, ze i tu nie jestesmy bezpieczni. Grupy taneczne schodza na drugi plan. Rozpoczyna sie prawdziwa wojna wodna. Jakze smnieszny widok ukazuje sie naszym oczom. Indianka w dosc podeszlym wieku w tradycyjnym stroju jak dziecko walczy zaciecie z druga strona trubun. Bo fronty walki wlasnie sie tak podziely. Kule swistaja nam nad glowami. Czasem obrywamy. Dosc tego:)) Sami zakupujemy baloniki napelnione woda i uderzamy w przeciwnikow z cala moca. Nagle jeden z trafionych na szczescie nie przez nas ludzi wscieka sie i atakuje piesciami mlodego chlopaka. Budzi to oburzenie wsrod widowni. Cabron, tu cabron !!!! Slychac zewszad a ja nie bede moze tego slowa tlumaczyl na polski. Kazdy teraz obral sobie za cel tego agresywnego czlowieka. Rzucaja w niego woda i tryskaja piana. Szybko ginie nam z oczu jego twarz przykryta gruba warstwa bieli. Dziwne, ze policja stojaca obok nie reaguje i koles ten nie jest zabrany do aresztu za swoj atak. No coz tutaj wszystko traktuje sie bardziej na luzie.

Szybko nudzi sie nam wojna wodna a zmeczenie tez bierze gore. Oddalamy sie od hucznej zabawny do spokojnego hotelu. Nie spalismy juz od wielu godzin. Czas odpoczac.

Uwaga kontakt do El Flaco !!!


Dla wszystkich tych, ktorzy marza o przygodzie w dzungli a chcieliby to zrobic bez udzialu jakiejs sztywnej agencji podrozy tylko z gosciem, ktory zna selwe na wylot, poluje, lowi ryby i spotkal dzikich indian to walcie do Rurre w Boliwii i dzwoncie na numer 7199554. To telefon komorkowy do jego szwagierki w Rurre. Znajdziecie ja tam bo prowadzi bar El Papillon (prosic Izabel)

środa, marca 01, 2006

Spotykamy polskich misjonarzy i natrafiamy na slady Cejrowskiego


Od paru osob w Carmen slyszelismy ze do comunidades na rzece Beni przyplywaja od czasu do czasu polscy misjonarze. Ojciec Pedro i Mario. Ale ze akurat sa w Rurre. Jaka szkoda - myslimy. W czasie naszej drogi powrotnej w Soraydzie napotkalismy na zakotwiczony statek polskich misjonarzy, bez misjonarzy niestety ale z zaloga Caritasu. Tutaj rowniez otrzymalismy wiadomosc ze naszych rodakow spotkac mozemy w Rurre.
Od razu wiec po przybiciu do Rurre ruszylismy w strone kosciola. I rzeczywiscie slowa mieszkancow Carmen i pracownikow Caritasu cialem sie staly, bo przywital nas tam ojciec Pedro, czyli Piotrek. Po krotkiej wymianie zdan zapytalismy sie z Marcinem czy nie moglibysmy u nich przenocowac. Mielismy adres rodziny el flaco razem z jego listem polecajacym, z noclegiem wiec i tak nie mielibysmy problemu, ale spytalismy ot tak zeby moc spedzic z polskimi ksiezmi troche wiecej czasu. Piotrek powiedzial ze gdyby to zalezalo od niego to jasne, ale sa tu Szwajcarzy ktorzy patrza im na rece, i ze moze on nam dac troche forsy na nocleg. Usmiechnelismy sie i podziekowalismy serdecznie, ale on powtorzyl ta propozycje jeszcze dwukrotnie. Patrzac pozniej na siebie w lustrze w laziece zastanawialam sie czy byl to tylko bardzo mily gest czy rzeczywiscie wygladam (y) az tak marnie. Doszlam do wniosku ze moze rzeczywiscie nie wygladam najlepiej. Pare dni marynarskiego zycia zrobilo chyba swoje.
Umawiamy sie z Piotrkiem na wieczor (tzn za 2 godziny, bo i tak juz pozno). Mowi ze ma ¨Misia¨, moglibysmy obejrzec. Co za abstrakcja! Ogladac Misia w boliwijskiej dzungli. Bardzo cieszymy sie na ten wieczor.
Tymczasem jednak podazamy do snack baru gdzie pracuje siostra zony Rafaela. Pokazujemy list polecajacy nieco zdziwionej naszym przybyciem kobiecie. Jej twarz zmienia sie z kazda chwila zaglebiania sie w tresc listu. Jest to strasznie zabawne. Czyta na glos co wazniejsze informacje, intonujac odpowiednio: moi dobrzy przyjaciele ALEKSANDRA i MARCIN.... DAC NOCLEG... Szczegolnie przy tym ostatnim wybucha smiechem i pyta sie na glos ¨zaraz a gdzie my ich umiescimy¨. Kreci glowa rozbawiona jakby chciala powiedziec ¨co ten zwariowany el flaco znowu wymyslil¨.
Ale juz po chwili jedziemy taksowka w strone jej domu. Poniewaz ma ona wiecej miejsca niz zona Rafaela lokujemy sie u niej. Jestesmy zszokowani. Spodziewalismy sie jakiejs biednej chatki a znajdujemy sie w ladnie urzadzonym, duzym domu. Dostajemy pokoj z dwoma lozkami! Poprostu luksus!
Glupio nam ze juz po poltorej godzinie musimy wychodzic. Na spotkanie z misjonarzami.
Piotrek i Mariusz przygotowali najpyszniejsza i najbardziej z klimatycznych potraw jaka moznaby sobie w tym momencie wyobrazic. Kielbase z cebula! Az zapachnialo Polska, chociaz kielbasa byla brazylijska :). Piotrek zaserwowal nam jeszcze pysznego brazylijskiego drinka Carpirynie.
Rozmowa nasza wlasciwie juz w pierwszych 5 minutach zeszla na Cejrowskiego. To my jakos rzucilismy jego nazwisko. Cejrowski????? - usmiechnal sie Mariusz - to moj przyjaciel. Jak to? No tak to. Przyjezdza tutaj do Rurre, zeby stad ruszac w dol rzeki na poszukiwanie dzikich plemion. Ostatni raz byl we wrzesniu. Pomoglismy mu znalezc przewodnikow, ale nie udalo im sie dotrzec do Indian, bo przejscie bylo zalane woda. Nastepnym razem ma tu przyjechac w kwietniu, obecnie jest w Peru (wiec wcale nie tak daleko od nas :). Zabawne! Zawsze sie zastanawialismy JAK ON TO ROBI??! Skad rusza i jak sie organizuje. Teraz calkiem przez przypadek uchylilismy rabka tajemnicy mistrza. Samych nas lechtalo jeszcze w Carmen zeby tak ruszyc w strone Madidi... Wiadomo jednak ze taka decyzja to nie zadne hop siup, takie wyprawy naleza do najniebezpieczniejszych na swiecie. Moze wiec kiedys, innym razem... Mamy tylko nadzieje ze Cejrowski cos dla nas zostawi :).
Ale cieszy nas strasznie nas cieszy ze natrafilismy na trop tego zwariowanego polskiego podroznika. Mariusz i Piotrek opowiadaja nam o nim jeszcze pare zabawnych historii.
Siedzimy w przykoscielnym budynku w Rurrenabaque z dwoma ksiezmi, a czujemy sie troche jakbysmy spotkali jakichs starych znajomych, z ktorymi fajnie pogadac i napic sie czegos. Piotrek i Mariusz siedza tu juz pare ladnych lat i wiele ciekawych rzeczy maja do powiedzenia. Mowia na przyklad ze utrzymuje ich zakon (redemptorystow), wspomaga polska komisja Episkopatu do spraw misji, bo gdyby mieli tak jak to normalnie ksieza wyzyc z datkow miejscowej ludnosci (na msze, sluby i inne nabozenstwa), umarliby chyba z glodu (mowia to wszytsko z duza doza poczucia humoru :). Zala sie ze ciagle przychodza do nich ludzie z Rurre i prosza o pieniadze. Jak pozycza to nigdy nie oddadza, kamien w wode, jak przyjda do pracy, to najpierw poprosza o piec zaliczek a pozniej znikna bez sladu, w comunidades narzekaja ze brakuje pieniedzy na jedzenie, a jak przyjezdza dostawca piwa, to wykupuja je w przeciagu 10 minut calymi kartonami. Konkluzja z tego taka ze trzeba pomagac, ale nie mozna byc naiwnym. Dawac wedke a nie rybe. Sa to prawdy, ktore sa rownie aktualne we wszystkich zakatkach swiata. Tak samo w Polsce, gdzie w wiekszosci przypadkow dane komus za nic pieniadze bardziej zaszkodza niz pomoga.
Podobne dylematy jak ci polscy misjonarze ma na przyklad nasz wojek - ksiadz, ktory jest proboszczem na Ochocie. Wielu przychodzi do niego ludzi z wyciagnieta reka, ale jak kogos z nich poprosi zeby za dobre wynagrodzenie skosil mu trawe przed kosciolem, to zaraz ¨potrzebujacy¨ rozplywa sie w powietrzu, niczym duch swiety.
W Boliwii jest w sumie 100 polskich misjonarzy, a wiec bardzo duzo. Porozumiewaja sie oni miedzy soba przez radio. Na pytanie jak im sie tutaj zyje, w miejscu tak totlnie roznym od Polski, praktycznie na drugim koncu swiata, Piotrek i Mariusz mowia ze dobrze, ze sie przyzwyczaili. A poza tym jest to praca ciekawa. Mariusz wybudowal lodz (ta ktora widzielismy w Sorajdzie), ktora 3 razy do roku wyplywaja zeby odwiedzac wioski lezace wzdluz rzeki. Jak maja wakacje jada na pare dni do Chile albo Brazyli. Mariusz mowi, ze jednak marzy mu sie troche Kuba. Smieje sie ze swoje kosci zlozy przy Fidelu. My sie smiejemy ze z ta broda to jest do niego nawet troche podobny :).
Niby misjonarzy jest tak wielu, a jednak odnosi sie wrazenie ze coraz wiecej ludzi odchodzi od kosciola katolickiego. Na kazdym kroku spotykamy osoby, ktore okreslaja sie jako ¨Christianos¨. Oznacza to ze przeszli na wiare kosciola ewangelickiego i jego roznych odlamow. Mariusz i Piotrk mowia ze dzieje sie tak, bo tamte koscioly maja wiecej pieniedzy i srodkow. Potrafia dotrzec bezposrednio do ludzi, wejsc do ich domow i np. posmarowac im chora noge mascia, wesprzec rada. A kociol katolicki to bardziej masowka. Mowia ze jest ich tu zdecydowanie za malo zeby rozwinac w pelni misjonarska dzialalnosc. A szkoda.
Nasza hipoteza jest jeszcze taka, ze moze wiele osob rozczarowalo sie wyborem nowego papieza. Latynoamerykanski lud Bozy spodziewal sie ze w koncu na tronie Piotrowym zasiadzie ktos z ich kontynentu. Bo jest to kontynent gdzie religijnosc widoczna jest na kazdym kroku, w przeciwienstwie np. do naszej zateizowanej Europy.
I tak na rozmowach wieczor dobiega konca. Wybija polnoc i musimy sie zmywac, bo glupio wracac do naszej rodziny w srodku nocy. Mamy nadzieje ze jeszcze kiedys bedzie nam dane wrocic do Rurre i odwiedzic Piotrka i Mariusza. A narazie z tego miejsca bardzo serdecznie ich pozdrawiamy!!!