środa, marca 01, 2006

Spotykamy polskich misjonarzy i natrafiamy na slady Cejrowskiego


Od paru osob w Carmen slyszelismy ze do comunidades na rzece Beni przyplywaja od czasu do czasu polscy misjonarze. Ojciec Pedro i Mario. Ale ze akurat sa w Rurre. Jaka szkoda - myslimy. W czasie naszej drogi powrotnej w Soraydzie napotkalismy na zakotwiczony statek polskich misjonarzy, bez misjonarzy niestety ale z zaloga Caritasu. Tutaj rowniez otrzymalismy wiadomosc ze naszych rodakow spotkac mozemy w Rurre.
Od razu wiec po przybiciu do Rurre ruszylismy w strone kosciola. I rzeczywiscie slowa mieszkancow Carmen i pracownikow Caritasu cialem sie staly, bo przywital nas tam ojciec Pedro, czyli Piotrek. Po krotkiej wymianie zdan zapytalismy sie z Marcinem czy nie moglibysmy u nich przenocowac. Mielismy adres rodziny el flaco razem z jego listem polecajacym, z noclegiem wiec i tak nie mielibysmy problemu, ale spytalismy ot tak zeby moc spedzic z polskimi ksiezmi troche wiecej czasu. Piotrek powiedzial ze gdyby to zalezalo od niego to jasne, ale sa tu Szwajcarzy ktorzy patrza im na rece, i ze moze on nam dac troche forsy na nocleg. Usmiechnelismy sie i podziekowalismy serdecznie, ale on powtorzyl ta propozycje jeszcze dwukrotnie. Patrzac pozniej na siebie w lustrze w laziece zastanawialam sie czy byl to tylko bardzo mily gest czy rzeczywiscie wygladam (y) az tak marnie. Doszlam do wniosku ze moze rzeczywiscie nie wygladam najlepiej. Pare dni marynarskiego zycia zrobilo chyba swoje.
Umawiamy sie z Piotrkiem na wieczor (tzn za 2 godziny, bo i tak juz pozno). Mowi ze ma ¨Misia¨, moglibysmy obejrzec. Co za abstrakcja! Ogladac Misia w boliwijskiej dzungli. Bardzo cieszymy sie na ten wieczor.
Tymczasem jednak podazamy do snack baru gdzie pracuje siostra zony Rafaela. Pokazujemy list polecajacy nieco zdziwionej naszym przybyciem kobiecie. Jej twarz zmienia sie z kazda chwila zaglebiania sie w tresc listu. Jest to strasznie zabawne. Czyta na glos co wazniejsze informacje, intonujac odpowiednio: moi dobrzy przyjaciele ALEKSANDRA i MARCIN.... DAC NOCLEG... Szczegolnie przy tym ostatnim wybucha smiechem i pyta sie na glos ¨zaraz a gdzie my ich umiescimy¨. Kreci glowa rozbawiona jakby chciala powiedziec ¨co ten zwariowany el flaco znowu wymyslil¨.
Ale juz po chwili jedziemy taksowka w strone jej domu. Poniewaz ma ona wiecej miejsca niz zona Rafaela lokujemy sie u niej. Jestesmy zszokowani. Spodziewalismy sie jakiejs biednej chatki a znajdujemy sie w ladnie urzadzonym, duzym domu. Dostajemy pokoj z dwoma lozkami! Poprostu luksus!
Glupio nam ze juz po poltorej godzinie musimy wychodzic. Na spotkanie z misjonarzami.
Piotrek i Mariusz przygotowali najpyszniejsza i najbardziej z klimatycznych potraw jaka moznaby sobie w tym momencie wyobrazic. Kielbase z cebula! Az zapachnialo Polska, chociaz kielbasa byla brazylijska :). Piotrek zaserwowal nam jeszcze pysznego brazylijskiego drinka Carpirynie.
Rozmowa nasza wlasciwie juz w pierwszych 5 minutach zeszla na Cejrowskiego. To my jakos rzucilismy jego nazwisko. Cejrowski????? - usmiechnal sie Mariusz - to moj przyjaciel. Jak to? No tak to. Przyjezdza tutaj do Rurre, zeby stad ruszac w dol rzeki na poszukiwanie dzikich plemion. Ostatni raz byl we wrzesniu. Pomoglismy mu znalezc przewodnikow, ale nie udalo im sie dotrzec do Indian, bo przejscie bylo zalane woda. Nastepnym razem ma tu przyjechac w kwietniu, obecnie jest w Peru (wiec wcale nie tak daleko od nas :). Zabawne! Zawsze sie zastanawialismy JAK ON TO ROBI??! Skad rusza i jak sie organizuje. Teraz calkiem przez przypadek uchylilismy rabka tajemnicy mistrza. Samych nas lechtalo jeszcze w Carmen zeby tak ruszyc w strone Madidi... Wiadomo jednak ze taka decyzja to nie zadne hop siup, takie wyprawy naleza do najniebezpieczniejszych na swiecie. Moze wiec kiedys, innym razem... Mamy tylko nadzieje ze Cejrowski cos dla nas zostawi :).
Ale cieszy nas strasznie nas cieszy ze natrafilismy na trop tego zwariowanego polskiego podroznika. Mariusz i Piotrek opowiadaja nam o nim jeszcze pare zabawnych historii.
Siedzimy w przykoscielnym budynku w Rurrenabaque z dwoma ksiezmi, a czujemy sie troche jakbysmy spotkali jakichs starych znajomych, z ktorymi fajnie pogadac i napic sie czegos. Piotrek i Mariusz siedza tu juz pare ladnych lat i wiele ciekawych rzeczy maja do powiedzenia. Mowia na przyklad ze utrzymuje ich zakon (redemptorystow), wspomaga polska komisja Episkopatu do spraw misji, bo gdyby mieli tak jak to normalnie ksieza wyzyc z datkow miejscowej ludnosci (na msze, sluby i inne nabozenstwa), umarliby chyba z glodu (mowia to wszytsko z duza doza poczucia humoru :). Zala sie ze ciagle przychodza do nich ludzie z Rurre i prosza o pieniadze. Jak pozycza to nigdy nie oddadza, kamien w wode, jak przyjda do pracy, to najpierw poprosza o piec zaliczek a pozniej znikna bez sladu, w comunidades narzekaja ze brakuje pieniedzy na jedzenie, a jak przyjezdza dostawca piwa, to wykupuja je w przeciagu 10 minut calymi kartonami. Konkluzja z tego taka ze trzeba pomagac, ale nie mozna byc naiwnym. Dawac wedke a nie rybe. Sa to prawdy, ktore sa rownie aktualne we wszystkich zakatkach swiata. Tak samo w Polsce, gdzie w wiekszosci przypadkow dane komus za nic pieniadze bardziej zaszkodza niz pomoga.
Podobne dylematy jak ci polscy misjonarze ma na przyklad nasz wojek - ksiadz, ktory jest proboszczem na Ochocie. Wielu przychodzi do niego ludzi z wyciagnieta reka, ale jak kogos z nich poprosi zeby za dobre wynagrodzenie skosil mu trawe przed kosciolem, to zaraz ¨potrzebujacy¨ rozplywa sie w powietrzu, niczym duch swiety.
W Boliwii jest w sumie 100 polskich misjonarzy, a wiec bardzo duzo. Porozumiewaja sie oni miedzy soba przez radio. Na pytanie jak im sie tutaj zyje, w miejscu tak totlnie roznym od Polski, praktycznie na drugim koncu swiata, Piotrek i Mariusz mowia ze dobrze, ze sie przyzwyczaili. A poza tym jest to praca ciekawa. Mariusz wybudowal lodz (ta ktora widzielismy w Sorajdzie), ktora 3 razy do roku wyplywaja zeby odwiedzac wioski lezace wzdluz rzeki. Jak maja wakacje jada na pare dni do Chile albo Brazyli. Mariusz mowi, ze jednak marzy mu sie troche Kuba. Smieje sie ze swoje kosci zlozy przy Fidelu. My sie smiejemy ze z ta broda to jest do niego nawet troche podobny :).
Niby misjonarzy jest tak wielu, a jednak odnosi sie wrazenie ze coraz wiecej ludzi odchodzi od kosciola katolickiego. Na kazdym kroku spotykamy osoby, ktore okreslaja sie jako ¨Christianos¨. Oznacza to ze przeszli na wiare kosciola ewangelickiego i jego roznych odlamow. Mariusz i Piotrk mowia ze dzieje sie tak, bo tamte koscioly maja wiecej pieniedzy i srodkow. Potrafia dotrzec bezposrednio do ludzi, wejsc do ich domow i np. posmarowac im chora noge mascia, wesprzec rada. A kociol katolicki to bardziej masowka. Mowia ze jest ich tu zdecydowanie za malo zeby rozwinac w pelni misjonarska dzialalnosc. A szkoda.
Nasza hipoteza jest jeszcze taka, ze moze wiele osob rozczarowalo sie wyborem nowego papieza. Latynoamerykanski lud Bozy spodziewal sie ze w koncu na tronie Piotrowym zasiadzie ktos z ich kontynentu. Bo jest to kontynent gdzie religijnosc widoczna jest na kazdym kroku, w przeciwienstwie np. do naszej zateizowanej Europy.
I tak na rozmowach wieczor dobiega konca. Wybija polnoc i musimy sie zmywac, bo glupio wracac do naszej rodziny w srodku nocy. Mamy nadzieje ze jeszcze kiedys bedzie nam dane wrocic do Rurre i odwiedzic Piotrka i Mariusza. A narazie z tego miejsca bardzo serdecznie ich pozdrawiamy!!!

Brak komentarzy: