czwartek, marca 09, 2006

Za duzo pomaranczy


Spotkanej na wyspach San Blas Amerykance z Californi zaproponowalam jedna z naszych pomaranczy (kupilismy wtedy wielki worek pelen tych owocow). Dla mnie byly one pyszne i soczyste i kazdego dnia zajadalismy sie nimi z przyjemnoscia i smakiem, ona jednak podziekowala. Dlaczego?? Spytalam - sa przeciez takie pyszne. Pyszne? - odparla ze zdziwieniem. Wiesz, chyba zjadlam w swoim zyciu poprostu za duzo dobrych pomaranczy.
Przypomniala mi sie ta rozmowa, kiedy wjechalismy do Sucre. Wszystkie przewodniki pieja z zachwytu, ze to powalajace miasto kolonialne, najpiekniejsze z calej Boliwii. Turysci powtarzali nam to samo. Wjezdzalismy do Sucre o zmroku, jednak juz z okien autobusu i pozniej taksowki widzielismy ladne ulice, koscioly o bialych, ciekawych fasadach, kilkusetletnie kamienice. Marcin powiedzial wtedy - moze niepotrzebnie tu przyjechalismy, to tylko kolejne kolonialne miasto. Widzielismy juz tyle ladniejszych.
Nie chcemy sie puszyc, ale troche tak czulismy sie w Sucre. Ze to tylko kolejne miasto, czasu coraz mniej, a moze zamiast tu siedziec, moglibysmy zobaczyc jakas przepiekna naturaleze - rzeke, gory, wulkan, odkryc jakies dzikie indianskie plemie :).
Moze to wlasnie z tego pospiechu tak sobie wtedy myslelismy, a moze rzeczywiscie za duzo dobrych pomaranczy... Bo Sucre to naprawde ladne miasto i pewnie warto je zobaczyc.
Druga sprawa, ze w Sucre toczyla sie wojna. Na ulicach rzucano bomby i maszerowano z pistoletami. Pod murami kamienic, przed kosciolami i na bazarze toczyla sie najprawdziwsza partyzantka. Wrog czail sie wszedzie. Nagle na przyklad podjezdzal samochod i zza przyciemnianej szyby wychylala sie twarz 50letniego mezczyzny z wasem - rzekl bys - pocziwego ojca rodziny. Ojciec ten jednak w dloni swojej dzierzyl karabin i TAK! strzelal mi z niego prosto w twarz. Z pickupu bombardowala mnie 3 letnia dziewczynka. Nawet obcokrajowcom nie mozna bylo ufac. Przedstawiciele tak pacyfistycznie nastawionych nacji jak Niemcy, czy Szwajcarzy z usmiechem szalenca siegali po bron...
Jak tu w takich okolicznosciach mozna sie rozkoszowac pieknem kolonialnego miasta?
W boliwijskiej wojnie wspolczesnej nie lala sie krew. Lala sie woda.
Sucre tak jak i inne miejsca w tej czesci swiata ogarniete byly szalenstwem karnawalu. Trafilsmy na ostatnie jego podrygi. A podrygiwal przede wszytkim w rytm kociej muzyki, wygrywanej przez maszerujace ulicami tysiace orkiest (bebniuarzy i trabiarzy), no i wrytm wybuchajacych bomb z woda, w rytm okrzykow jakie nastepowaly kiedy ktos dostal w twarz z pistoletu na wode, albo piane, w rytm rozbijanych o chodniki butelek z winem. Podrygiwal histerycznie, bo wiedzial ze zaraz jego czas sie skonczy i wroci normalna, szara codziennosc.
Czas to na turystyke fatalny. Musielismy przemykac sie pod murami niczym najprawdziwsi partyzanci, starajac sie zobaczyc co ciekawsze budynki (wszystko zamkniete). Pozatym to idealny czas - w tym chaosie, zgielku, szalenstwie zeby jakiegos gringo obrabowac. Przytrafilo sie to wielu spotkanym przez nas obcokrajowcom. Nam na szczescie nie.
Zdobylismy sie jednak na odwage i wyszlismy na Plaza de las Armas juz o zmierzchu. Przebieglismy przez szalencze, pijane tlumy, zeby pod katedra spotkac sie z dwojka Niemcow, Hiszpanem i Szkotka. I to bylo chyba najfajniejsze z calego pobytu w Sucre. Poszlismy do knajpy gdzie wyswietlali filmy. Poscili ¨Bpha¨ - film o aparthaidzie w Afryce Poludniowej. O tym, jak dzieciaki w jednym z miasteczek zaczely burzyc sie przeciwko lekcjom w afrikaans, a pozniej protestami i szalenczym tancem zaczeli wywalczac sobie wolnosc. Swietny film. Moze to paradoksalne, ale chociazby dla tego filmu warto bylo przyjechac do Sucre.
Moze wiec z tymi`pomaranczami to nie do konca. Kazde miasto ma w sobie cos. Wkazdym moze wydarzyc sie cos ciekawego. Nawet jesnli jest to tylko kolejne miasto kolonialne, podobne do setek innych widzianych do tej pory.

Brak komentarzy: