sobota, kwietnia 15, 2006

Katharina Koller i Peter Kirsten Rabitsch - para plecakowiczow brutalnie zamordowana w Boliwii. Czesc ich pamieci !!!


Az uwierzyc sie nie chce, ze ta sama ostatnia droge smierci dwoch turystow przebylismy parenascie dni pozniej. Peter i Katharina zostali uprowadzeni, gdy wysiedli z autobusu relacji Copacabana - La Paz. W stolicy Boliwi czekala na nich falszywa taksowka. Wsiadli do niej i po chwili dosiedli sie do nich nagle 2 inni pasazerowie udajac turystow. Potem wszystko potoczylo sie juz bardzo szybko. Zatrzymala ich policja w falszywych mundurach i znalazla w bagazach ich wsplopasazerow narkotyki. Wszyscy zostali zmuszeni do udania sie na posterunek policji, ktory tez byl jedna wielka mistyfikacja. Peter i Katharina musieli oddac paszporty i karty kredytowe i zdracic PIN. Uwieziono ich w specjalnie do tego celu wynajetym mieszkaniu i przez kolejne 13 dni pobrano w roznych miastach Boliwii 15 000 dolarow. Biedni podroznicy wlasnie byli w trakcie wyprawy swojego zycia. Z La Paz mieli autobus do Santiago de Chile a stamtad samolot do Sydney. Niestety nigdy tam nie dolecieli. Po paru dniach uwiezienia zostali brutalnie zamordowani. Przdwczoraj ich ciala znaleziono na nielegalnym cmentarzu w La Paz.

Ramiro Milán Fernández szef bandy zajmujacej sie porywaniem turystow byl wielokrotnie pod tym zarzutem zatrzymywany przez policje ale zawsze nastepnego dnia wychodzil z wiezienia. Pewnie byl powiazany z kims waznym w rzadzie.

Chcielibysmy uczulic wszystkich podroznikow czytajacych nasze strony na sprawe bezpieczenstwa w Boliwii. Spotkalismy pare osob, ktore zostaly w ten sam sposob uprowadzone przez falszywe taksowki, ale na szczescie zostaly tylko obrabowane i wypuszczone. Holenderke spotkana w autobusie do dzungli okradziono 2 razy. Bandyci czychaja glownie wlasnie w miejscu, gdzie przyjezdzaja autobusy z Copacabany. Wsiadajcie tylko do taksowek radiotaksi albo po prostu korzystajcie zwyklych autobusow. My nie czulismy w Bolwii takiego zagrozenia jak w Gwatemalii czy w Salwadorze, gdzie tez prawie kazdy mial swoja opowiesc o tym jak to zostal obrabowany.

Bolwia to przepiekny kraj gdzie spotkacie tlumy turystow. Trudno go wykreslic za planu podrozy, jednak trzeba naprawde bardzo bardzo uwazac.

Wiecej na temat uprowadzenia i zamordowania Kasi i Piotrka na stronie ich rodzicow:

http://www.katharinaandpeter.info/

Mozecie tez zlozyc kondolencje w specjalnej ksiedze co juz uczynilismy.

http://www.kondolenzbuch-online.de/cgi-bin/2006/books/000152.pl?&action=view&start=1

Czesc ich pamieci !!!

środa, marca 15, 2006

Zujac koke po raz ostatni


Ostatni dzien naszego touru. Przed switem zawoza nas zebysmy zobaczyli gejzery i wykapali sie w goracym zrodle. Jest tak zimno, ze tylko jakies 2 osoby decyduja sie rozebrac i wejsc do wody. Tak mijaja ostatnie chwile w Boliwi. Wkrotce zegnamy sie z czescia naszej grupy, wracaja oni z powrotem do Uyuni, a my przesiadamy sie do busu, ktory wiezie nas w strone chilijskiej granicy.
Na godzine przed dojazdem do San Pedro de Atacama, pierwszego miasta w Chile kierowca informuje nas: ¨Do Chile nie wolno wwozic zadnych produktow pochodzenia roslinnego ani zwierzecego, lisci koki, kokainy, ani marijuany. Jezeli jestescie w posiadaniu tych produktow TERAZ JEST CZAS ZEBY JE SPOZYC!¨. Wszyscy buchneli smiechem, po czym siedzacy za nami chilijczycy wyjeli torbe z koka i puscili ja w obieg. Autokar zegnal sie z Boliwia napychajac sobie policzki wysuszonymi, zielonymi liscmi.
Koka nie ma za bardzo smaku. Jej dzialanie, przynajmniej jak dla mnie jest przede wszystkim takie ze budzi, otrzezwia. Nic specjalnego. Kupilismy sobie z Marcinem jeszcze w Peru koszulki, z napisem - ¨Lisc koki nie jest narkotykiem. Jest swiety.¨ Nie jest to tylko haselko, w tej indianskiej rzeczywistosci jest to prawda. ¨Kokita¨jest tutaj wszechobecna. Jeszcze za czasow imperium Inkow byla domena arystokracji, prosty lud nie mial do niej dostepu, pozniej hiszpanscy kolonizatorzy zauwazyli ze robotnicy pracuja wydajniej kiedy zuja te magiczne liscie. Dzisiaj w Peru koke postrzega sie bardziej jako uzywke plebsu, wielu bialych nia pogardza. W Boliwi wiekszosc to Indianie, wiekszosc wiec tez jej uzywa. Raz widzielismy jak babcia w autobusie zwrocila sie z pytaniem do kierowcy czy nie ma ¨kokity¨, bo jej wnuczka boli zoladek. Koka to instytucja.
Chcialam napisac jeszcze krotko o ludziach. Mowiono nam tylokrotnie, ze w Boliwii turysta czuje sie jak nieproszony gosc, ze trudno nawiazac z kimkolwiek kontakt, ze nawet sklepikarze sa niemili. Zupelnie nie odnieslismy takiego wrazenia. Owszem nie mielismy jakiegos super kontaktu z miejscowymi, przez to ze praktycznie nie funkcjonuje tu hospitality, ale zawarlismy pare cennych znajomosci, jak na przyklad z El Flaco, czy chlopakami ze statku, ktorym wracalismy z selwy. Spedzilismy tez jedna noc w boliwijskim domu w Rurre. Poznalismy rowiez troche lepiej miejscowa rzeczywistosc dzieki opowiesciom polskich misjonarzy.
Spedzilismy tu wiecej czasu niz planowalismy, na czym ucierpia Chile i Argentyna. Ale chyba bylo warto. Zobaczylismy najpiekniejsze w calej naszej podrozy krajobrazy. Zmarzlismy na olbrzymich wysokosciach i spalilismy sie w selwie. Przezylismy tez cudowna przygode i uwierzylismy ze dotarcie wszedzie, w najbardziej dzikie regiony jest mozliwe.
Wyjezdzalismy z pewnym zalem z tego tak egzotycznego dla nas kraju. Najbiedniejszego w calej Ameryce Pôludniowej, uskarzajacego sie ciagle ze jest to spowodowane tym ze Chile zabralo im morze. Morze i koka - sa to chyba wlasie 2 glowne przyczyny zwyciestwa w wyborach prezydenckich Evo Moralesa. Koka, bo bronil on zawsze interesow produktorow koki (sam byl jednym z nich), a morze, bo uderzyl on w dume narodowa boliwijczykow, poruszajac z cala moca kwestie zagrabionego przez Chilijczykow przed stoma laty wybrzeza. Wiec tak naprawde populizm, frazesy i indianskie pochodzeie spowodowaly ze wygral, ale zachwyca sie nim cale lewactwo kontynentu.
Wjezdzalismy do Chile, gdzie za kilka dni mial zostac zaprzysiezony kolejny lewicowy przywodca w tej czesci swiata - Michelle Bachelet - nowa prezydentka.

Przekraczalismy granice w gorach. Pare kilometrow, godzina jazdy wystarczyly zeby wjechac nie tylko do innego kraju, ale tez do calkiem innego swiata.

Ile Cie trzeba cenic ten tylko sie dowie, kto Cie stracil


Jestesmy pelni opowiesci niczym dzban chilijskiego wina. Nazbieralo sie tego wszystkiego, kiedy przez ostatnie wieczory zamiast Internetu wybieralismy wino wlasnie w kregu naszych chilijskich znajomych... Tak to juz jest w Chile...
Wstyd naprawde wstyd, bo dojechalismy do Argentyny a z blogiem jestesmy w lesie, czyli w Boliwii. Wracam wiec szybko myslami do tego biednego, malowniczego kraju o indianskiej twarzy. Wracam do dnia, kiedy zobaczylismy najcudniejsze krajobrazy w calej naszej podrozy i ktory jednoczesnie byl dniem z calej podrozy najgorszym.
Napisze krotko, bo szczerze mowiac nie chce mi sie do tego wracac.
Rano zajrzalam do swojego piterka na pieniadze i dokumenty i zdalam sobie sprawe ze brakuje tam malej, chudej czerwonej ksiazeczki z orlem i napisem: Rzeczpospolita Polska. Paszport. Wydawalo mi sie ze zostawilam go w Uyuni. Byla to wiec rzecz praktycznie stracona. Bylismy na totalnym odludziu. Nastepnego dnia mielismy wjechac do Chile.
Oznajmilam o tym mojemu bratu i zaczal sie nasz maly koszmar. Kazdy zastanawial sie co dalej zrobic. Ja chcialam wracac sama do La Paz, zeby tam zalatwiac paszport tymczasowy.
My sie zamartwialismy, a za oknem naszego busiku zmmienialy sie ksiezycowe krajobrazy. Laguny zmienialy kolor wody, szczyty gor blyszczaly w promieniach slonca. Na slonym podlozu wyrastaly skamieniale lasy. Czegos takiego nie widzielismy jeszcze nigdy.
Jednak co z tego. Pol naszego autobusu sie przytrula, wiec tez nie byli w najlepszych nastrojach. Tylko Japonczyk Satoshi chodzil ciagle za mna i mnie pocieszal.
Wieczorem Marcin znalazl moj paszport w przewodniku po Chile.
Daniel (z Trujillo) napisal do mnie pare dni wczesniej ze tak naprawde to glowe zostawilam w Peru, ze on ja ma i odda mi wkrotce jak przyjedzie do Polski. Coz, mam nadzieje ze to sie stanie niebawem. Tymczasem przede mna jeszcze miesiac podrozowania bez glowy, co nie jest takie latwe.
Nie, to tylko zarty, tak naprawde to mi sie wydaje ze moze juz poprostu najwyzszy czas wracac do Polski.

piątek, marca 10, 2006

Salar de Uyuni


Po raz kolejny kupilismy tour. Zaplacilismy po 60 dolarow, wiec mielismy nadzieje ze czeka nas cos niesamowitego - 3 dniowa wycieczka po bezdrozach Boliwii w jej poludniowym zakatku.

Problemy zaczely sie jednak juz z rana. Jeep z biura mial nas odebrac o 10:30. Jednak byla juz 11:10 a organizatorow wycieczki jak nie bylo tak nie ma. Patrzymy z utesknieniem jak inne grupy turystow opuszczaja miasto. I zazdroscimy im, ze ich biura byly bardziej slowne. W koncu zostawiam Ole sama w hotelu i biegne zdenerwowany do siedziby biura, by dowiedziec sie co sie stalo. Wpadam tam, jest otwarte ale nikogo nie ma w srodku, co jeszcze bardziej mnie wkurza. Na szczescie po 5 minutach pojawia sie gosc, ktory udajac glupiego mowi ze czeakli na nas i nie wiedzeli ze maja nas odebrac z hotelu. Pokazuje im ich wlasna liste uczestnikow wyprawy, gdzie jak byk stoi informacja skad maja nas odebrac. Fact mowi mi , ze wszystko jest ok i ze auto jest juz na pewno pod hotelem i zebym sie tam udal, biegne znowu i napotykam drugo przedstawicielke biura, ktora tym razem mowi zeby wrocil pod biuro bo moja siostra z bagazami juz tam jedzie samochodem.

Siostra kontynuuje teraz dalej ta opowiesc, bo brat udal sie do lazienki wziac prysznic.
A wiec rzeczywiscie. Dzien zaczal sie fatalnie. Ale prawdziwa groteska miala sie rozpoczac dopiero za chwile. Podjechalismy samochodem pod jakis hotel. Z hotelu tego na ramionach pracowniczki biura wywedrowal dziwnie znajomy duuuzy plecak w worku od cukru. Czyzby ktos inny wpadl na taki pomysl jak my? Czy tez raczej znowu nasze drogi splotly sie z nasza pierwotna towarzyszka podrozy - Katka. Nie musze chyba wam mowic, ktora z tych dwoch opcji okazala sie prawda. Spotykalismy Katke juz w roznych dziwnych miejscach, ale tutaj... Ameryka Poludniowa to tak wielki kontynent, ze mozny by pojechac tysiacem drog w miliardy miejsc, a Uyuni to miasto w ktorym dziala chyba ze sto roznych agencji. No ale coz. Katka z tysiaca roznych drog wybrala ta wiadaca, do Uyuni, a z setek agencji wlasnie nasza :).
Reszta uczestnikow wyprawy miala dolaczyc jakos pozniej, jechalismy wiec w 4. My - nieodzywajaca sie do nas ani slowem Katka oraz kierowca - gbur, ktory mial byc jednoczesnie naszym przewodnikiem przez te 3 dni. Mruczal cos pod nosem i na nasze pytanie czy zobaczymy Isle de Pescadores (tak nam powiedzieli w agencji) zabulgotal i wymruczal ze chyba oszalelismy i jak cos nam sie nie podoba to mozemy wrocic do Uyuni.
No to naprawde wykupilismy super tour.
Atmosfera kiepska ale krajobrazy przepiekne. Wjezdzalismy na olbrzymia pustynie soli. Wygladalo to z daleka jak jezioro, z bliska jak snieg. Olbrzymie biale przestrzenie przykryte cienkim lustrem wody. Kiedy dojezdzasz do miejsca gdzie usypane sa male gorki z soli, ktore odbijaja sie w wodzie, wyglada to poprostu bajkowo. Magicznie. Zdejmuje buty i na bosaka przechadzam sie po tej najdziwniejszej jaka w zyciu widzialam pustyni. Do tego jeszcze nad nami blekitne niebo a w oddali, nad gorskimi szczytami gromadza sie czarne chmury i widac ze juz tam leje. Zeby dodac klimatu, czasem chmury przetnie blyskawica.
Stamtad jedziemy do hotelu zrobionego z soli, gdzie dosiada sie dwoch mlodych Walijczykow. Sa to bracia ktorzy zachowuja sie niczym papuzki nierozlaczki. Szczebiocza caly czas miedzy soba, gilgocza sie, bawia i wyglupiaja niczym male dzieci. Sa mili, atmosfera sie polepsza.
Ale tak naprawde fajnie zaczyna sie dopiero, kiedy dosiada sie do nas ostatni uczestik wycieczki - Japonczyk Satoshi. Na Satoshiego jeszcze przyjdzie czas w tym blogu. Jest to jedna z tych osob, ktorym nalezy poswiecic przynajmniej caly rozdzial.
Ale na razie wsiada, nie znamy sie wiec jeszcze dobrze, zamieniamy pierwsze pare slow, zaczynamy rozmawiac.
Ogladamy cmentarzysko pociagow i w koncu pod wieczor dobijamy do hotelu, gdzie mamy spedzic nocleg, podobnie jak grupy z innych agencji. Jest wiec nas duzo. Jadalnia wypelnia sie po brzegi mlodymi Argentynczykami, Chilijczykami, Europejczykami, Kanadyjczykami i Bog wie kim jeszcze.
My siedzimy przy stoliku z nasza grupa. Kierowca podaje nam kolacje. Zaczynamy zartowac na jego temat, nikomu bowiem z grupy nie przypadl on do gustu i jeden z Walijczykow stwierdza w koncu, ze nie ma sie co przejmowac, to w koncu nie zaden przewodnik tylko prosty kierowca, i ze jak bedzie nam cos probowal nastepnego dnia tlumaczyc, wymrukujac cos tam pod nosem, powinnismy zamknac mu usta slowami: ¨Don´t talk, just drive!!¨
Strasznie nas to wtedy ubawilo.
Popijalismy nasze wino z kartonika i whisky Walijczykow i wieczor jakos mijal. Zakonczyl sie na grze w karty z grupa Chilijczykow z innego stolika.

Uyuni. Ostatnie miasto


Przyjechalismy do Uyuni, zalokowalismy sie w hostalu w jednym pokoju z pewnym Ekwadorczykiem i ruszylismy na obchod po miescie w poszukiwaniu touru na pustynie soli - Salar de Uyuni. Chcielismy wyjechac tylko na jeden dzien i dalej ruszac do Chile, ale po pierwsze okazalo sie ze autobusy do granicy wyjezdzaja dopiero za kilka dni, a po drugie zobaczylismy zdjecia w agencjach i doszlismy do wniosku ze jednego dnia zobaczymy tylko maly skrawek tej pieknej poludniowoboliwijskiej ziemi. Fotografie roznokolorowych lagun przekonaly nas do wykupienia jednak touru 3 dniowego - ktory zakonczyc sie mial w Chile, w San Pedro de Atacama, a wiec jak dla nas super wygodnie. Kosztowal az 60 dolarow na lebka. Nigdy tyle na tour nie wydalismy, ale coz. W inny sposob sie tego wszystkiego zobaczyc poprostu nie da, nikt w tym regionie nie mieszka, nic oprocz turystycznych jippow tam nie jezdzi. Wiec chyba naprawde warto zainwestowac te pieniadze.
Uyuni. Chodzilismy po tym malutkim, tetniacym zyciem miasteczku i CHLONELISMY BOLIWIE. Tak troche szalenczo, histerycznie. Bo juz po raz ostatni. O.K. pojedziemy na pustynie i nad laguny, ale to nasz ostatni kontakt z prawdziwym zyciem tego kraju. Z bieda i tandeta. Z indianskimi ciemnymi twarzami. Z tysiacem straganowych stoisk gdzie mydlo i powidlo mozesz dostac za grosze.
Kupujemy empanady wysmazane na patelni przez stara Indianke, podawane z goracym napojem koloru wisni i siadamy przy malym, prowizorycznym stoliczku z mieszkancami Uyuni. Patrzymy sie na ich twarze i sluchamy ich rozmow. Gapimy sie na ulice. Nabywamy na zapas szamponu i innych rzeczy, bo w Chile drogo.
Wracamy do hotelu i odbywamy toporna dyskusje z jednym Brazylijczykiem. Jest on mlodym glupawym idealista. Oczywiscie nienawidzi Stanow Zjednoczonych i kapitalizmu, ale to akurat zadna nowosc, bo podobne poglady maja raczej wszyscy napotykani przez nas mlodzi ludzie z Ameryki Lacinskiej, wyznaje on jednak cos co nosi absurdalna (bo juz sprzeczna sama w sobie) nazwe - socjalizm libertarianski. Nie chce mis ie tu rozwodzic nad jego zalozeniami, bo to strata czasu, przytoczyc moge jedno z nich, ze wszyscy sa rowni i nikt nie moze nikomu podlegac, dlatego tez w kazdym przedsiebiorstwie kazdy powinien zajmowac sie wszystkim - tzn jedna osoba rano by zmywala podloge, a wieczorem zarzadzala firma. I takie tam bzdury.
Ale dowiedzielismy sie tez czegos ciekawego. Nie od Brazylijczyka coprawda, ale od Ekwadorczyka Sebastiana (z ktorym mieszkalismy). Opowiedzial nam on jak wyglada sytuacja na uniwersytetach publicznych w Quito i innych miastach w jego kraju. Uniwersytety sa totalnie zdominowane przez lewicowe, sympatyzujace mocno z komunizmem grupy. Najbardziej skrajne z nich sa zapatrzone w maoizm, dlatego tez ich czlonkow nazywa sie Chinczykami. Chinczycy chrzcza kazdego nowego studenta. Biora go w obrobke, zeby sprawdzic jakie ma poglady polityczne. Jesli sa nieodpowiednie - dowidzenia. Najbezpieczniej dla niego jak opusci uczelnie. Jesli nie, moze przydarzyc mu sie cos zlego. Sebastian mieszkal na przeciwko jednej z uczelni publicznych i niejedno widzial. Sam studiuje prywatnie.

I tak, na romowach ciekawych i tych calkiem glupich i bezplodnych, konczyl sie nasz ostatni dzien w boliwijskim miescie.

Wjazd. Zjazd.


Z Oruro jedziemy do Potosi - najwyzszego miasta na swiecie. Wjezdzamy i zaczyna sie ¨zjazd¨. W Sucre nastapil jakis rozkwit, nasza podroz nabrala nowych rumiencow, tyle osob do nas napisalo na temat naszej podrozy, zorientowalismy sie ze coraz wiecej osob czyta nasze opowiesci. Do Potosi jechalismy pelni entuzjazmu i energii. Z terminalu wzielismy taksowke i rozpoczelismy poszukiwania taniego hotelu. Wykupilismy kilkugodzinny tour do kopalni srebra (slawa tego miasta). I w jednej chwili caly entuzjazm i energia, nagromadzone w ostatnim czasie prysly niczym banka mydlana, kiedy zdalam sobie sprawe ze moja ulubiona, kochana kurtka, zakupiona w Polsce za duze pieniadze zostala w autobusie i jedzie sobie spokojnie dalej do Oruro. Natychmiast - taksowka i zapieprzanie na dworzec, ale autobus oczywiscie juz odjechal. Marcin jedzie na tour do kopalni a ja spedzam caly dzien w nerwach w punkcie z netem i z telefonem wydzwaniajac to do firmy autobusowej w Oruro, to do kierowcy. Autobus dojezdza wkoncu do Oruro pod wieczor i oczywiscie okazuje sie ze kurtki nie ma. Myslenie ze odzyskanie czegos tak cennego w takim kraju jak Boliwia bylo glupia mrzonka. A wydzwanianie do kierowcy raczej zalozeniem sobie petli na szyje. Bo tak naprawde podejrzewam ze to kierowca w rezultacie, zdajac sobie sprawe z jej wartosci, sobie ja przywlaszczyl.
Taka rzecz troche rozwala. Inni turysci sa napadani w taksowkach, na ulicy, zastraszani z nozem i okradani. Coz. My okradamy sami siebie. Tzn. ja. I tyle.
A Marcin zwiedzal kopalnie. Napisze co mi opowiadal, bo sam nie bedzie pewnie mial juz czasu. A wiec przede wszystkim to, ze pracujacy tam dozywaja mniej wiecej 40ki. Pracowal tam akurat ojciec z jego 8 letnim synem. W kopalni istnieje kult diabla. Mimo ze wierza w Boga, wydaje im sie logiczne ze to wlasnie diabel jest wladca podziemi. Dlatego tez jemu oddaja hold.
W nienajlepszych nastrojach opuszczalismy Potosi - to niebrzydkie, ale zimne miasto (w czasie naszego pobytu padal na przyklad GRAD!!!!). Najwyzsze na swiecie. I zjezdzalismy do Uyuni. Zeby zobaczyc najpiekniejsza czesc Boliwii.
Ba. Chyba najpiekniejsza czesc z calej naszej podrozy.

czwartek, marca 09, 2006

Za duzo pomaranczy


Spotkanej na wyspach San Blas Amerykance z Californi zaproponowalam jedna z naszych pomaranczy (kupilismy wtedy wielki worek pelen tych owocow). Dla mnie byly one pyszne i soczyste i kazdego dnia zajadalismy sie nimi z przyjemnoscia i smakiem, ona jednak podziekowala. Dlaczego?? Spytalam - sa przeciez takie pyszne. Pyszne? - odparla ze zdziwieniem. Wiesz, chyba zjadlam w swoim zyciu poprostu za duzo dobrych pomaranczy.
Przypomniala mi sie ta rozmowa, kiedy wjechalismy do Sucre. Wszystkie przewodniki pieja z zachwytu, ze to powalajace miasto kolonialne, najpiekniejsze z calej Boliwii. Turysci powtarzali nam to samo. Wjezdzalismy do Sucre o zmroku, jednak juz z okien autobusu i pozniej taksowki widzielismy ladne ulice, koscioly o bialych, ciekawych fasadach, kilkusetletnie kamienice. Marcin powiedzial wtedy - moze niepotrzebnie tu przyjechalismy, to tylko kolejne kolonialne miasto. Widzielismy juz tyle ladniejszych.
Nie chcemy sie puszyc, ale troche tak czulismy sie w Sucre. Ze to tylko kolejne miasto, czasu coraz mniej, a moze zamiast tu siedziec, moglibysmy zobaczyc jakas przepiekna naturaleze - rzeke, gory, wulkan, odkryc jakies dzikie indianskie plemie :).
Moze to wlasnie z tego pospiechu tak sobie wtedy myslelismy, a moze rzeczywiscie za duzo dobrych pomaranczy... Bo Sucre to naprawde ladne miasto i pewnie warto je zobaczyc.
Druga sprawa, ze w Sucre toczyla sie wojna. Na ulicach rzucano bomby i maszerowano z pistoletami. Pod murami kamienic, przed kosciolami i na bazarze toczyla sie najprawdziwsza partyzantka. Wrog czail sie wszedzie. Nagle na przyklad podjezdzal samochod i zza przyciemnianej szyby wychylala sie twarz 50letniego mezczyzny z wasem - rzekl bys - pocziwego ojca rodziny. Ojciec ten jednak w dloni swojej dzierzyl karabin i TAK! strzelal mi z niego prosto w twarz. Z pickupu bombardowala mnie 3 letnia dziewczynka. Nawet obcokrajowcom nie mozna bylo ufac. Przedstawiciele tak pacyfistycznie nastawionych nacji jak Niemcy, czy Szwajcarzy z usmiechem szalenca siegali po bron...
Jak tu w takich okolicznosciach mozna sie rozkoszowac pieknem kolonialnego miasta?
W boliwijskiej wojnie wspolczesnej nie lala sie krew. Lala sie woda.
Sucre tak jak i inne miejsca w tej czesci swiata ogarniete byly szalenstwem karnawalu. Trafilsmy na ostatnie jego podrygi. A podrygiwal przede wszytkim w rytm kociej muzyki, wygrywanej przez maszerujace ulicami tysiace orkiest (bebniuarzy i trabiarzy), no i wrytm wybuchajacych bomb z woda, w rytm okrzykow jakie nastepowaly kiedy ktos dostal w twarz z pistoletu na wode, albo piane, w rytm rozbijanych o chodniki butelek z winem. Podrygiwal histerycznie, bo wiedzial ze zaraz jego czas sie skonczy i wroci normalna, szara codziennosc.
Czas to na turystyke fatalny. Musielismy przemykac sie pod murami niczym najprawdziwsi partyzanci, starajac sie zobaczyc co ciekawsze budynki (wszystko zamkniete). Pozatym to idealny czas - w tym chaosie, zgielku, szalenstwie zeby jakiegos gringo obrabowac. Przytrafilo sie to wielu spotkanym przez nas obcokrajowcom. Nam na szczescie nie.
Zdobylismy sie jednak na odwage i wyszlismy na Plaza de las Armas juz o zmierzchu. Przebieglismy przez szalencze, pijane tlumy, zeby pod katedra spotkac sie z dwojka Niemcow, Hiszpanem i Szkotka. I to bylo chyba najfajniejsze z calego pobytu w Sucre. Poszlismy do knajpy gdzie wyswietlali filmy. Poscili ¨Bpha¨ - film o aparthaidzie w Afryce Poludniowej. O tym, jak dzieciaki w jednym z miasteczek zaczely burzyc sie przeciwko lekcjom w afrikaans, a pozniej protestami i szalenczym tancem zaczeli wywalczac sobie wolnosc. Swietny film. Moze to paradoksalne, ale chociazby dla tego filmu warto bylo przyjechac do Sucre.
Moze wiec z tymi`pomaranczami to nie do konca. Kazde miasto ma w sobie cos. Wkazdym moze wydarzyc sie cos ciekawego. Nawet jesnli jest to tylko kolejne miasto kolonialne, podobne do setek innych widzianych do tej pory.

czwartek, marca 02, 2006

Karnawal w Oruro


Turysci alternatywni:)), jakimi jestesmy nie udaja sie na karnawal do Rio, tylko oczywiscie do Oruro w Boliwii, ktory jest druga co do wielkosci impreza tego typu w Ameryce Lacinskiej po wlasnie swoim brazylijskim odpowiedniku. Prawdziwy maraton autobusowy. Najpierw 20 godzin z Rurre do La Paz, a potem o 4:30 rano przesiadka do busu do Oruro. Kolejne 3,5 godziny jazdy i jestesmy na miejscu. Najpierw szukamy noclegu. Niestety nie jest to latwe. No i ceny porazaja. 100, 120 boliwianow za dwojke, kiedy w Copacabanie placilismy za to samo 20 boliwianow. Po dlugich trudach przemierzajac to straszliwie brzydkie miasto znajdujemy cos za 80 boliwianow. No i ruszamy by uczestniczyc w zabawie. Zabawa ta przypomina bardzo ta z Puno. Z jednym wyjatkiem. Tutaj trwa prawdziwa wojna na bomby wodne. Glowna ulica miasta zostala przystrojona i przygotowana na parade grup tanecznych. Sa tez trybuny po obu stronach. Znajdujemy szczesliwie nawet dwa miejsca siedzace. Postanawiamy jednak ruszyc na rekonesans, aby lepiej sfotografowac tanczacych. Niestety, gdy oni przechodza i tworzy sie luka w paradzie z trybun sypie sie na nas grad kul wodnych. Och, to nie tylko nas moczy, to naprawde sprawia bol. A jeszcze ja mam ze soba aparat. Na dodatek nagle jakas durna dziewczynka atakuje mnie pianka. A wlasciwie nie mnie tylko moj aparat. Jestem wsciekly, boje sie, ze juz nie bedzie dzialal. Na cale szczescie, nic sie nie stalo. No ale po takich doswiadczeniach juz boimy sie wstawac i siedzimy grzecznie na swoich miejscach. Okazuje sie jednak, ze i tu nie jestesmy bezpieczni. Grupy taneczne schodza na drugi plan. Rozpoczyna sie prawdziwa wojna wodna. Jakze smnieszny widok ukazuje sie naszym oczom. Indianka w dosc podeszlym wieku w tradycyjnym stroju jak dziecko walczy zaciecie z druga strona trubun. Bo fronty walki wlasnie sie tak podziely. Kule swistaja nam nad glowami. Czasem obrywamy. Dosc tego:)) Sami zakupujemy baloniki napelnione woda i uderzamy w przeciwnikow z cala moca. Nagle jeden z trafionych na szczescie nie przez nas ludzi wscieka sie i atakuje piesciami mlodego chlopaka. Budzi to oburzenie wsrod widowni. Cabron, tu cabron !!!! Slychac zewszad a ja nie bede moze tego slowa tlumaczyl na polski. Kazdy teraz obral sobie za cel tego agresywnego czlowieka. Rzucaja w niego woda i tryskaja piana. Szybko ginie nam z oczu jego twarz przykryta gruba warstwa bieli. Dziwne, ze policja stojaca obok nie reaguje i koles ten nie jest zabrany do aresztu za swoj atak. No coz tutaj wszystko traktuje sie bardziej na luzie.

Szybko nudzi sie nam wojna wodna a zmeczenie tez bierze gore. Oddalamy sie od hucznej zabawny do spokojnego hotelu. Nie spalismy juz od wielu godzin. Czas odpoczac.

Uwaga kontakt do El Flaco !!!


Dla wszystkich tych, ktorzy marza o przygodzie w dzungli a chcieliby to zrobic bez udzialu jakiejs sztywnej agencji podrozy tylko z gosciem, ktory zna selwe na wylot, poluje, lowi ryby i spotkal dzikich indian to walcie do Rurre w Boliwii i dzwoncie na numer 7199554. To telefon komorkowy do jego szwagierki w Rurre. Znajdziecie ja tam bo prowadzi bar El Papillon (prosic Izabel)

środa, marca 01, 2006

Spotykamy polskich misjonarzy i natrafiamy na slady Cejrowskiego


Od paru osob w Carmen slyszelismy ze do comunidades na rzece Beni przyplywaja od czasu do czasu polscy misjonarze. Ojciec Pedro i Mario. Ale ze akurat sa w Rurre. Jaka szkoda - myslimy. W czasie naszej drogi powrotnej w Soraydzie napotkalismy na zakotwiczony statek polskich misjonarzy, bez misjonarzy niestety ale z zaloga Caritasu. Tutaj rowniez otrzymalismy wiadomosc ze naszych rodakow spotkac mozemy w Rurre.
Od razu wiec po przybiciu do Rurre ruszylismy w strone kosciola. I rzeczywiscie slowa mieszkancow Carmen i pracownikow Caritasu cialem sie staly, bo przywital nas tam ojciec Pedro, czyli Piotrek. Po krotkiej wymianie zdan zapytalismy sie z Marcinem czy nie moglibysmy u nich przenocowac. Mielismy adres rodziny el flaco razem z jego listem polecajacym, z noclegiem wiec i tak nie mielibysmy problemu, ale spytalismy ot tak zeby moc spedzic z polskimi ksiezmi troche wiecej czasu. Piotrek powiedzial ze gdyby to zalezalo od niego to jasne, ale sa tu Szwajcarzy ktorzy patrza im na rece, i ze moze on nam dac troche forsy na nocleg. Usmiechnelismy sie i podziekowalismy serdecznie, ale on powtorzyl ta propozycje jeszcze dwukrotnie. Patrzac pozniej na siebie w lustrze w laziece zastanawialam sie czy byl to tylko bardzo mily gest czy rzeczywiscie wygladam (y) az tak marnie. Doszlam do wniosku ze moze rzeczywiscie nie wygladam najlepiej. Pare dni marynarskiego zycia zrobilo chyba swoje.
Umawiamy sie z Piotrkiem na wieczor (tzn za 2 godziny, bo i tak juz pozno). Mowi ze ma ¨Misia¨, moglibysmy obejrzec. Co za abstrakcja! Ogladac Misia w boliwijskiej dzungli. Bardzo cieszymy sie na ten wieczor.
Tymczasem jednak podazamy do snack baru gdzie pracuje siostra zony Rafaela. Pokazujemy list polecajacy nieco zdziwionej naszym przybyciem kobiecie. Jej twarz zmienia sie z kazda chwila zaglebiania sie w tresc listu. Jest to strasznie zabawne. Czyta na glos co wazniejsze informacje, intonujac odpowiednio: moi dobrzy przyjaciele ALEKSANDRA i MARCIN.... DAC NOCLEG... Szczegolnie przy tym ostatnim wybucha smiechem i pyta sie na glos ¨zaraz a gdzie my ich umiescimy¨. Kreci glowa rozbawiona jakby chciala powiedziec ¨co ten zwariowany el flaco znowu wymyslil¨.
Ale juz po chwili jedziemy taksowka w strone jej domu. Poniewaz ma ona wiecej miejsca niz zona Rafaela lokujemy sie u niej. Jestesmy zszokowani. Spodziewalismy sie jakiejs biednej chatki a znajdujemy sie w ladnie urzadzonym, duzym domu. Dostajemy pokoj z dwoma lozkami! Poprostu luksus!
Glupio nam ze juz po poltorej godzinie musimy wychodzic. Na spotkanie z misjonarzami.
Piotrek i Mariusz przygotowali najpyszniejsza i najbardziej z klimatycznych potraw jaka moznaby sobie w tym momencie wyobrazic. Kielbase z cebula! Az zapachnialo Polska, chociaz kielbasa byla brazylijska :). Piotrek zaserwowal nam jeszcze pysznego brazylijskiego drinka Carpirynie.
Rozmowa nasza wlasciwie juz w pierwszych 5 minutach zeszla na Cejrowskiego. To my jakos rzucilismy jego nazwisko. Cejrowski????? - usmiechnal sie Mariusz - to moj przyjaciel. Jak to? No tak to. Przyjezdza tutaj do Rurre, zeby stad ruszac w dol rzeki na poszukiwanie dzikich plemion. Ostatni raz byl we wrzesniu. Pomoglismy mu znalezc przewodnikow, ale nie udalo im sie dotrzec do Indian, bo przejscie bylo zalane woda. Nastepnym razem ma tu przyjechac w kwietniu, obecnie jest w Peru (wiec wcale nie tak daleko od nas :). Zabawne! Zawsze sie zastanawialismy JAK ON TO ROBI??! Skad rusza i jak sie organizuje. Teraz calkiem przez przypadek uchylilismy rabka tajemnicy mistrza. Samych nas lechtalo jeszcze w Carmen zeby tak ruszyc w strone Madidi... Wiadomo jednak ze taka decyzja to nie zadne hop siup, takie wyprawy naleza do najniebezpieczniejszych na swiecie. Moze wiec kiedys, innym razem... Mamy tylko nadzieje ze Cejrowski cos dla nas zostawi :).
Ale cieszy nas strasznie nas cieszy ze natrafilismy na trop tego zwariowanego polskiego podroznika. Mariusz i Piotrek opowiadaja nam o nim jeszcze pare zabawnych historii.
Siedzimy w przykoscielnym budynku w Rurrenabaque z dwoma ksiezmi, a czujemy sie troche jakbysmy spotkali jakichs starych znajomych, z ktorymi fajnie pogadac i napic sie czegos. Piotrek i Mariusz siedza tu juz pare ladnych lat i wiele ciekawych rzeczy maja do powiedzenia. Mowia na przyklad ze utrzymuje ich zakon (redemptorystow), wspomaga polska komisja Episkopatu do spraw misji, bo gdyby mieli tak jak to normalnie ksieza wyzyc z datkow miejscowej ludnosci (na msze, sluby i inne nabozenstwa), umarliby chyba z glodu (mowia to wszytsko z duza doza poczucia humoru :). Zala sie ze ciagle przychodza do nich ludzie z Rurre i prosza o pieniadze. Jak pozycza to nigdy nie oddadza, kamien w wode, jak przyjda do pracy, to najpierw poprosza o piec zaliczek a pozniej znikna bez sladu, w comunidades narzekaja ze brakuje pieniedzy na jedzenie, a jak przyjezdza dostawca piwa, to wykupuja je w przeciagu 10 minut calymi kartonami. Konkluzja z tego taka ze trzeba pomagac, ale nie mozna byc naiwnym. Dawac wedke a nie rybe. Sa to prawdy, ktore sa rownie aktualne we wszystkich zakatkach swiata. Tak samo w Polsce, gdzie w wiekszosci przypadkow dane komus za nic pieniadze bardziej zaszkodza niz pomoga.
Podobne dylematy jak ci polscy misjonarze ma na przyklad nasz wojek - ksiadz, ktory jest proboszczem na Ochocie. Wielu przychodzi do niego ludzi z wyciagnieta reka, ale jak kogos z nich poprosi zeby za dobre wynagrodzenie skosil mu trawe przed kosciolem, to zaraz ¨potrzebujacy¨ rozplywa sie w powietrzu, niczym duch swiety.
W Boliwii jest w sumie 100 polskich misjonarzy, a wiec bardzo duzo. Porozumiewaja sie oni miedzy soba przez radio. Na pytanie jak im sie tutaj zyje, w miejscu tak totlnie roznym od Polski, praktycznie na drugim koncu swiata, Piotrek i Mariusz mowia ze dobrze, ze sie przyzwyczaili. A poza tym jest to praca ciekawa. Mariusz wybudowal lodz (ta ktora widzielismy w Sorajdzie), ktora 3 razy do roku wyplywaja zeby odwiedzac wioski lezace wzdluz rzeki. Jak maja wakacje jada na pare dni do Chile albo Brazyli. Mariusz mowi, ze jednak marzy mu sie troche Kuba. Smieje sie ze swoje kosci zlozy przy Fidelu. My sie smiejemy ze z ta broda to jest do niego nawet troche podobny :).
Niby misjonarzy jest tak wielu, a jednak odnosi sie wrazenie ze coraz wiecej ludzi odchodzi od kosciola katolickiego. Na kazdym kroku spotykamy osoby, ktore okreslaja sie jako ¨Christianos¨. Oznacza to ze przeszli na wiare kosciola ewangelickiego i jego roznych odlamow. Mariusz i Piotrk mowia ze dzieje sie tak, bo tamte koscioly maja wiecej pieniedzy i srodkow. Potrafia dotrzec bezposrednio do ludzi, wejsc do ich domow i np. posmarowac im chora noge mascia, wesprzec rada. A kociol katolicki to bardziej masowka. Mowia ze jest ich tu zdecydowanie za malo zeby rozwinac w pelni misjonarska dzialalnosc. A szkoda.
Nasza hipoteza jest jeszcze taka, ze moze wiele osob rozczarowalo sie wyborem nowego papieza. Latynoamerykanski lud Bozy spodziewal sie ze w koncu na tronie Piotrowym zasiadzie ktos z ich kontynentu. Bo jest to kontynent gdzie religijnosc widoczna jest na kazdym kroku, w przeciwienstwie np. do naszej zateizowanej Europy.
I tak na rozmowach wieczor dobiega konca. Wybija polnoc i musimy sie zmywac, bo glupio wracac do naszej rodziny w srodku nocy. Mamy nadzieje ze jeszcze kiedys bedzie nam dane wrocic do Rurre i odwiedzic Piotrka i Mariusza. A narazie z tego miejsca bardzo serdecznie ich pozdrawiamy!!!

wtorek, lutego 28, 2006

3 dni na statku


A wiec w koncu ruszylismy. Teraz plyniemy pod prad, wiec podroz ma zajac nam nie 2 ale 3 dni. Nasi rzeczni marynarze nie sa zadowoleni z ilosci zaladowanego przez nich drewna, bedziemy sie wiec zatrzymywac jeszcze po drodze w celu nabycia dodatkowej ilosci tego cennego produktu tropikalnego lasu. Dzieki temu zatrzymujemy sie dosc czesto i mamy mozliwosc poznania kolelnych spolecznosci zyjacych w selwie. Widzimy tez jaka ciezka praca jest wynoszenie drewna z dzungli w porze deszczowej. Pracownicy zanurzali sie prawie po pas w blocie. Moja biedna siostrzyczka niestety tez musiala tego doswiadczyc, gdy przymuszona potrzeba fizjologiczna ruszyla za tragarzami w glab selwy w poszukiwaniu toalety.

Ku memu zdziwieniu nasi marynarze po wykonaniu ciezkiej pracy wskakiwali do wody w celu obmycia sie. Do wody rzeki, ktora kryla w sobie piranie, anakondy i krokodyle. Tacy odwazni, czy moze wiedzeli, ze stworzenia te nie zbliza sie do statku pelnego ludzi. Statek wypelnia sie drewnem. W ten sposob powstaje tez podloze do naszego poslania, zawieszamy moskitiere, ukladamy materace i spiwory, i w ten sposob powstaje nasz przytulny koncik, ktory bedzie naszym schronieniem na najblizsze 2 noce.

Boliwia to kraj lisci koki. I tutaj koke sie uprawia, tutaj tez koke sie zuje. Zuje calymy dniami. Po co?? A po to by nie byc sennym, by ugasic pragnienie, by usmiezyc bol. "Jak dlugo bedzimy plynac dzisiaj?" pytam sie Dawida, sternika na naszym statku. "Tak dlugo az koka nie pozwoli mi zasnoc bracie" - odpowiada mi ten 23 letni marynarz. Jednak okazuje sie ze nie tylko lisc koki pomaga im i dodaje sil. Pojawia sie tez chemia. Tajemniczy bialy proszek, ktory wzmacnia pomoc dzialania lisci koki. I rzeczywiscie. Robi sie ciemno a my wciaz plyniemy. Obserwujemy cudowny zachod slonca i zmeczenie kolo 9 zwala nas z nog. Ale koka wciaz dziala. I nasz sternik pracuje. Statek wciaz mknie dalej na poludnie. Gdzies pewnie kolo 23 konczy sie chyba dzialanie cudownego srodka. Stajemy. Caly statek pogroza sie we snie.

Kolejne dwa dni uplywaja nam na betroskim wylegiwaniu na pokladzie, spozywaniu dosc kiepskich ale pozywnych posilkow murzynskiej kucharki i czytaniu. Walczac z pradem posuwamy sie do przodu i docieramy w koncu szczesliwie do Rurre. Zegnamy sie z zalaga i powracamy na lad.

Opuszczamy kraine ludzi wolnych


Dzis zerkajac na strone onetu zauwazylem wiadomosc: "Zakaz handlu w niedziele coraz blizszy. PIS i Samoobrona popra projek Ligi Polski Rodzin" W takiej chwili nie chce sie naprawde wracac do naszego kraju, ktory juz od 7 lat pajacuje wszystkie wspaniale wzorce Unii Europejskiej, organizacji biurokratycznej, nieefektywnej, bedacej posmiewiskiem dla co bardziej zorientowanych ekonomistow na tym swiecie, kraju, ktory wraca powoli do wielu ograniczen i zakazow z okresu PRL. W tym przypadku takze wzorujac sie na ledwo zipiocych gospodarczo Niemczech chce sie wprowadzic zakaz handlu w niedziele. (zupelnie ignorujac fakt, ze nasi zachodni sasiedzi zastanawiaja sie intensywnie czy nie uwalnic handlu w dzien swiety)

Propozycja ta oznacza, ze ktos, komu sie wydaje, ze jest moim panem a ja jego niewolnikiem bedzie mi mowil, co ja mam robic w niedziele, a co nie? Juz moj pan karze mi pracowac do 65 roku zycia zabierajac wbrew mej woli lwia czesc moich zarobkow. Mezczyzna zyje przecietnie w Polsce 67 lat. Wiec na pewno nie ja skorzystam ze zrabowanych mi pieniedzy, ktorych na oczy nigdy nie zobacze. Ludzie jednak w Polsce kochaja byc niewolnikami i od 15 lat glosuja albo na SLD albo na PIS lub PO. Rzady sie zmieniaja a system jest wciaz ten sam. Sorry nie ten sam. W 1989 roku naprawde odzyskalismy troche wolnosci gospodarczej. Licencjonowane byly tylko 3 dziedziny gospodarki. Dzis licencje po 15 latach "wolnosci" obejmuja 232 obszarow dzialalnosci gospodarczej. Mlody czlowiek po skonczeniu studiow myslacy o swojej przyszlosci zadaje sobie pytanie: Moze otworze jakis biznes? Na przyklad biuro nieruchomosci??? Nie kochany 1 rok szkolenia, licencja. Spadaj na drzewo. A moze tak firma transportowa?? Wal sie gnoju. Nie ma tak latwo. Zezwolenia, licencja, certyfikaty bezpieczenstwa itp. A moze by tak biuro podrozy otwarzyc. Na bezrobocie marsz. 5 lat doswiadzczenia w zawodzie. Licencja. Oto nasza europejska wolnosc. Jeszcze 7 lat temu w Polsce mozna bylo swobodnie prowadzic taka dzialalnosc bez dodatkowych ograniczen. Zerknalem tez na najlnwszy ranking PKB na glowe mieszkanca. Wlasnie przescignela nas juz Lotwa. Rok temu dokonala tego Litwa. Polska schodzi na psy, bowiemy do europejskiej glupoty dodajemy duzo naszej wlasnej. Zakazmy handlu jeszcze w soboty i w srody a na pewno zrownamy sie poziomem dochodu na glowe z Czadem albo Etiopia. Chlop panszczyzniany oddawal swemu panu 10% z tego co wypracowal. Dzis przecietny polski obywatel ponad pol roku pracuje na swego Pana, ktorym jest panstwo, oddajac czasem w roznych podatkach i 70% tego co wypracowal i jeszcze wydaje mu sie, ze jest wolny.

Wszedlem na strone Polki, ktora ze swoim mezem Niemcem uciekla do Paragwaju i zyje sobie szczesliwie w pieknym domu. Na swojej stronie pisze: Ostateczna decyzje o wyjezdzie podjelismy po tym jak urzednik niemiecki przyslal nam instrukcje, ze nasz pies nie moze byc prowadzony na smyczy o dlugosci 1,50 metra tylko 1,55 metra.

I uciekli. Przestali byc niewolnikami. A wielu ludzi z Boliwii marzy o tym by uciec do tego europejskiego raju. Raj ten jednak niebawem sie skonczy. Bogactwo Zachodu to efekt pracy setek pokolen, ciezkiej pracy. I wolnosci gospodarczej. Teraz to bogactwo nie jest mnozone - ono jest przejadane. I UE przegrywa od dawna z USA, z Azja, przegra i z Rosja i z Ameryka Poludniowa. W tym momencie tylko Afryka rozwija sie wolniej od UE.

A ludzie w Boliwii wcale nie sa tacy biedni. Oni maja cos o czym tu w Europie trudno sobie pomazyc - maja wielka wolnosc. Tutaj w boliwijskiej selwie nie ma glodu. Ludzie zyja w prostych chatach, ale tez i inne nie sa im do szczescia potrzebne. Tutaj nie ma mrozu, tutaj zawsze jest cieplo. Kazdy, jesli tylko pragnie moze zajac dowolna ilosc terenu. Tutaj ziemi sie nie kupuje. Tutaj wycina sie kawalek dzungli, zbija domek z drzewa i sie mieszka. Poluje, lowi ryby. Rodzi i wychowuje dzieci, tak jak sie to rodzicom podoba a nie tak jak im nakarze wscibski urzednik. Tutaj natura kieruje zyciem ludzkim. Slonce, deszcze i owady wyznaczaja rytm zycia, w tych spolecznosciach. Sam decydujesz, kiedy wstaniesz do pracy, sam decydujesz, kiedy sie polozysz spac. Tutaj nie ma tez policji. Kazdy nosi przy sobie bron. Ale jakos nie widac, zeby ludzie strzelali do siebie nawzajem. Tu tezn nikt nas nie okradl a wrecz przeciwnie. Zostawilem przez przypadek recznik w lazience z rana i wyjechalem do dzungli. Wieczorem juz dzieci lecialy do nas z radosna wiescia ze maja cos dla mnie. A wiec nie tylko, ze nas nie okradli, ale tez nasze rzeczy gubione przez nas sie odnajdywaly.

Tu w dzungli czas ma tez inne znaczenie. Jak nam potem powiedzieli polscy misjonarze nie ma on tak jak w Europie wymiaru liniowego. Dla miejsowych czas zatacza krag. I wszystko sie powtarza, wiec nie ma znaczenia, ze cos przegapimy bo i tak za jakis czas powrocimy do tego samego punktu. Niestety mielismy mozliwosc przekonania sie o tym na wlasnej skorze. "Bede u Was za godzine"- oznajmia nam Rafael i ta godzina moze zamienic sie w 2-3, 4 godziny. Ale on przyjdzie. Na pewno przyjdzie. Tylko tak naprawde nie wiemy kiedy. Gdy nastal czas powrotu, bylismy umowieni na nastepny dzien na godzine 12-13. Jakiez bylo moje zdziwnie, gdy myjac sie okolo 8 rano nad rzeka ujrzalem nasz statek gotowy do drogi. " To wy jeszcze nie gotowi - przeciez my juz odplywamy" Super. Namiot stoi. Rzeczy nie spakowane. Przeklinajac ostro pakujemy sie w pospiechu. Kiedy juz zaladowalem ostatni pakunek, slysze od kapitana: Nie speszcie sie. Plyniemy jeszcze na polnoc na chwile. Myslalem ze sie zalamie. W koncu ruszylismy okolo godziny 11. Ale i tak szczesliwi, ze znajdujemy sie na pokladzie luksusowej lodki na ktorej przez nastepne 3 dni bedziemy spali, jedli i medytowali.
Ruszamy do Rurre!!! Wracamy z krainy ludzi wolnych do cywilizacji ograniczen i zakazow. Ruszamy lodka, ktorej rzaden europejski urzednik nie dopuscil by to plywania po akwenie wodnym. Ale ona dzial tu od lat. Nie ma zadnych certyfikatow, ale dziala. Cud, czy moze po prostu normalnosc?

Piranie


Wieczorem siedzimy nad brzegiem Beni przy malym stoliczku razem z Rafaelem i pijemy wodke. Opowiada nam o tym jak plywal dalej w dol rzeki az do Brazylii. Zaczynamy sie go dopytywac, czy widzial kiedys dzikich Indian, takich ktorzy chodza bez ubran. Mowi, ze tak, na brzegach rzeki Madidi, w miejscu oddalonym o jakies 10 dni stad. Widzial, ale oni zawsze uciekaja. Jest to chyba taki obopolny strach. Rafael i inni mieszkancy cywilizowanych comunidades boja sie, ze dzicy Indianie ich poprostu zabija, krazy tu wiele historii nawet takich, ze zjadaja oni ludzi. Dzicy znacza w odpowiedni sposob swoj teren tak zeby nikt niepowolany tam sie nie zblizal.
Kiedy slyszymy te opowiesci, zastanawiamy sie czy Cejrowski przypadkiem w czasie jednej ze swoich wypraw nie dotarl przypadkiem w te rejony. Nie wiemy jeszcze ze odpowiedz na to pytanie uzyskamy szybciej niz moglibysmy sie tego spodziewac...
Zastanawiamy sie rowniez co by bylo, gdybysmy to my poplyneli w tamta strone. To w koncu tylko 10 dni...
Rano ruszamy znowu do dzungli. Tym razem nie tylko z Rafaelem ale z cala ekipa ktora jedzie wycinac drzewa. Nastepnego dnia wyplywaja oni z powrotem do Rurre i my rowniez chcemy sie z nimi zabrac. Jest to zupelnie inna lodz niz ta Jezusa i tez zupelnie inna zaloga. Lodzi tej niz do czulna blizej jest do statku, a zaloga jest mloda, przystojna i wesola. Jest tez kucharka :). Mila, potezna Murzynka.
Czesc osob rusza robac i obrabiac drzewo, my razem z dwoma chlopakami idziemy nad jezioro lowic piranie. Jest to niezle widowisko. Na poczatku biora swietnie i po kilku sekundach kazdy z naszych towarzyszy ma na koncu swojej wedki wijaca sie rybe o ostrych, groznie wygladajacych zebach. Ze piranie maja zeby to jasne, ale prawdziwym zaskoczeniem bylo dla nas, ze maja tez jezyk. Dzieki temu moga z siebie wydawac jakies takie ludzko-nieludzkie odglosy.
O pirani mozemy z pewnoscia powiedziec jedno: jest smaczna! Trudy polowu zostaja bowiem pozniej wynagrodzone w postaci pysznego obiadu (niestety zlowilismy tylko 3...).
Bedac jeszcze nad jeziorem umilamy sobie czas rozmowa z jednym z chlopakow - 23 letnim Davidem. Jest to kolejna z tych osob z ulanska fantazja. Jest wesoly i wiele ciekawych rzeczy ma do opowiedzenia. Na pytanie czy ma dziewczyne odpowiada, ze jest na etapie szukania. Ale interesuja go tylko 15ki, nie starsze! (po tym oswiadczeniu czuje sie conajmniej dziwnie, ale coz w tym spoleczenstwie dziewczyna w moim wieku ma juz conajmniej jedno dziecko, wypadaja jej powoli pierwsze zeby).

Tygrys atakuje rzadko, czyli jak po raz pierwszy w zyciu wybralismy sie na przechadzke po najprawdziwszej dzungli!


Wstajemy raniutko i wyruszamy na poszukiwanie wody do kapieli. Tzn ja wyruszam, bo moj leniwy brat lezy jeszcze w namiocie. Przechodze od jednego kranca wioski na drugi, zeby odnalezc jedyna w Carmen pompe. Pompa jest jednak o tej porze zamknieta (??). Konczy sie wiec na tym ze myje sie woda ze zrodla naszych sasiadow (ha, ha woda ze zrodla! ladnie to brzmi. tak naprawde jest to blotnista ciecz ktora polewam sie w kiblu z widokiem na rzeke, kazdy przeplywajacy moglby mnie zobaczyc. na szczescie nikt akurat nie przeplywa). Niestety z woda w Carmen byl problem.
Rafael (el flaco) zorganizowal nam fantastyczna wycieczke do dzungli. Podplynal pod nas swoja lodka i ruszylismy! Ku przygodzie :). Po parunastu minutach zatrzymalismy sie przy blotnistym brzegu. Rafael wyjal maczete i bron palna. Ta druga, ku memu zaniepokojeniu dal mojemu bynajmniej nienajbardziej doswiadczonemu w strzelaniu bratu. Ze wzgledu na bloto musielismy zdjac buty.
Zaczelo sie przyjemnie, el flaco zerwal z drzewa zolty owoc kakao, rozlupal go na pol i dal nam do sprobowania slodkie biale pestki. Wogole pod tym wzgledem to fantastyczny z niego przewodnik. Potrafi opowiedziec cos ciekawego o kazdej roslinie, kazdym drzewie, ktore ma trujaca zylice, w ktorego korze zyja mocno gryzace mrowki, a ktore najlepiej sluzy za drewno.
Wraz z zaglebianiem sie w selve poznalismy co tak naprawde znaczy ¨komar¨. Mhm. Co znacza setki, tysiace komarow, bzyczacych ze wszystkich stron glowy i gryzacych gdzie popadnie. Przezornie wczesniej spryskalismy sie OFFem, i nie wiem co by bylo gdybysmy tego nie zrobili... Zreszta kiedy po dzis dzien (a minelo juz troche czasu) spogladam na swoje rece i nogi mam pewne watpliwosci co do skutecznosci dzialania tego srodka... Zaczelo sie na blocie, a skonczylo na brodzeniu po pas w wodzie. Gdyby nie to, ze szlismy z Rafaelem, sami za Chiny bysmy do tej wody nie wlezli. Szczegolnie po przeczytaniu ¨Gringo wsrod dzikich plemion¨, gdzie Cejrowski opisuje wszystkie rodzaje zyjatek jakie mozesz spotkac w takiej wodzie, z krwiozerczym, wpelzajacym do moczowodow malutkium sumikiem na czele. Ale coz, wlezlismy.
Na pytanie Marcina, czy nie ma tu wezy albo czegos Rafael ze spokojem na twarzy odpowiada ¨No sa, a na co dalem ci bron?¨. Zeby juz calkowicie nas uspokoic dodal jeszcze, ze tygrysa, owszem mozna spotkac, ale atakuje rzadko.
Kiedy juz po dosyc dlugim marszu zblizalismy sie do celu naszej wycieczki - jeziora i znowu zeby posuwac sie naprzod musielismy brodzic po uda w wodzie, el flaco stanal i powiedzial: ¨No nie wiem czy idziemy dalej. Wszystko zalalo i dojscie do jeziora jest troche niebezpieczne. Moze nas nagle zaatakowac krokodyl albo anakonda. To co robimy?¨. Spojrzelismy sie po sobie z Marcinem i wiem ze pomyslal sobie o tym samym, co ja ZEBY JAK NAJSZYBCIEJ WYBIEC Z TEJ WODY!!! Wody ktora nagle po oswiadczeniu naszego przyjaciela stala sie tak jakos dziwnie metna i nieprzyjemna, a kazdy korzen i patyk na ktory nastepowalismy zdawal sie jakby ruszac, jeszcze lada chwila okarze sie ze ma zeeeeby... Oczywiscie zrezygnowalismy z dalszej wyprawy.
Rafael bardzo sie dziwil ze nie spotkalismy prawie zadnych zwierzat. Pierwotny plan byl bowiem taki zeby ustrzelic cos na obiad. Tylko ich slady, na mokrej ziemi wsrod lisci. No i ptaki. Krzyczace, przelatujace gdzies tam wysoko nad naszymi glowami.
Na jakies 15 minut przed dojsciem do lodki zlapal nas deszcz. I to taaaaki ze nie czulam juz roznicy czy brodze w wodzie, czy nie. Cale powietrze bylo woda.

O ludziach leniwych i glupich


Po Soraydzie troche sie balismy ze na Carmen spotka nas to samo, czyli chmara nieodstepujacych nas na krok dzieciakow, podazajacych za nami nawet do toalety, a wiec pare dni w komunie z totalnym brakiem prywatnosci (no przy dobrych wiatrach z paroma samotnymi godzinami w namiocie :). Spotkala nas jednak niespodzianka. Do Carmen doplywalismy prawie o zmroku i... nikt tu na nas nie czekal. Zadnych dzieci, nikogo, zupelny brak zainteresowania. Zreszta moze tez wynikalo to z tego, ze wiekszosc wioski w ogole nie zauwazyla naszego przybycia. Carmen to comunidad dluga i rozstrzelona wzdluz wybrzeza.
Rozbilismy wiec namiot w zupelnym spokoju. Okazalo sie ze mamy farta bo tuz pod naszym nosem znajdowal sie sklep. Sklep tzn. pare desek skleconych w daszek, prowadzony przez kobiete i jej kilkunastoletnia corke. Towary co jakis czas dowozil im maz. Zapytalismy sie o mozliwosc zjedzenia kolacji. Kobieta krecac troche nosem ze pozno podala nam w koncu po 7 bolivianos dwie pyszne porcje ryby z ryzem i slodkimi bananami. Nasze produkty zakupione w Rurre wlasnie sie konczyly bylismy wiec niesamowicie szczesliwi ze rozbilismy nasz namiot w tak strategicznym miejscu!
Niestety wkrotce przyjdzie nam sie rozczarowac. Rozczarowac, zszokowac, zniesmaczyc... i nie wiem co jeszcze. Kobieta i jej corka okazaly sie bowiem jednymi z najbardziej durnych i leniwych osob jakie spotkalismy na naszej drodze. Taka okazaja ze dwojka turystow rozbija sie pod ich sklepem i chce zamawiac 2 posilki dziennie zdarza sie pewnie tutaj raz na tysiac lat. Wydawaloby sie wiec ze dla kobiety jestesmy niczym wygrany los na loterii. Tymczasem... postrzegala ona nas raczej w kategoriach upierdliwej zmory, ktora pojawila sie i zakloca blogi spokoj zycia. Kobieta i jej grubawa latorosl cale dnie przesiadywaly na krzesle albo w hamaku i kiedy tylko sie zjawialismy z prosba o podanie nam czegos do jedzenia zaczynaly wymyslac najrozniejsze wymowki. A to, ze ryba sie skonczyla i trzeba by zabic kure, a to ze nie maja czasu bo przyjezdza kuzyn (bzdura, kuzyna na oczy nie widzielismy), az na tak durnych wykretach konczac, ze akurat musza udac sie do radia zeby nadac wiadomosc. Z dnia na dzien bylo coraz gorzej.
Teraz, kiedy juz dawno odplynelismy z Carmen kobieta pewnie siedzi rozlozona w hamaku pograzna w blogim nierobstwie i uzala sie nad swoim ciezkim zyciem. Bo taaaka bieda, Panie...

Jeszcze tego samego wieczoru, tuz po przyplynieciu i zjedzeniu kolacji udalismy sie do centrum wioski w poszukiwaniu Kanadyjczykow. Przyplynela bowiem do Carmen jakas grupa naukowcow, ktora w najblizszych dniach miela ruszyc w strone Rurre. Chcielismy wiec sie dowiedziec o mozliwosc zabrania sie z nimi. Okazalo sie to niemozliwe, bo wyplywali oni juz dnia nastepnego z rana, a wiec dla nas za wczesnie. Nie o tym, jednak chce pisac. Najciekawsze z tego wszystkiego bylo zebranie jakie zorganizowaly wladze wioski w domu kongresu w celu zaprezentowania Ludowi przybylych naukowcow i ich projektu. Kanadyjczycy byli inzynierami specjalizujacymi sie w technologii drewna. Mieli podzielic sie z comunidad swoimi doswiadczeniami dotyczacymi uprawy kakao. Kakao - wydawaloby sie sprawa prosta, tymczasem nie...
Jest to niesamowite jak na roznych szerokosciach geograficznych, na oddalonych od siebie o tysiace kilometrow krancach swiata ludzie powtarzaja te same idiotyczne wzorce zachowan. Znajdowalismy sie samym srodku dzungli boliwijskiej, a naszym oczom ukazalo sie zebranie niczym zywcem wyjete z najglebszego PRLu, gdzie paru sztywnych towarzyszy pod nosem wymrukuje metne zalozenia swojego wielkiego projektu, a nic nie rozumiejaca z tego publika klaszcze, cichaczem ziewajac w rekaw i zastanawiajac sie jakby tu po angielsku stad prysnac. Bylo to naprawde straszne. Jeszcze do tego kazde wystapienie przerywane bylo, bo tlumacz musial przekladac wszystko dla czesci kanadyjskiej delegacji z hiszpanskiego na francuski. No poprostu zenada. Podobnie jak wieksza czesc wioski po pol godzinie niepostrzezenie sie stamtad zmylismy pozostawiajac kanadyjskich towarzyszy samych sobie razem z ich kakao i mowa-trawa. Ciekawe za czyje pieniadze spedzaja sobie fajne wakacje w boliwijskiej dzungli.
I to by bylo na tyle jesli chodzi o przypowiesci o ludziach leniwych i glupich. W Carmen spotkalo nas rowniez duzo rzeczy milych i fajnych. O czym za chwile.

niedziela, lutego 26, 2006

Jak zmieniaja sie kolory wody? Zycie w boliwijskiej selvie


Mieszkancy Soraydy machaja nam z brzegu a my w naszym czulenku plyniemy dalej. Jest 7 rano mozemy wiec spokojnie rozlozyc sie na pokladzie i rozkoszowac przyjemnym powiewiem wiatru. Jest to jednak niesamowite jak szybko tutaj zmienia sie pogoda. Najpierw lustro wody jest prawie nieruchome, odbija sie w nim poranne slonce i galezie monumentalnych drzew, jedyny jego ruch powodujemy my. Jednak juz zaledwie w kilkanascie minut pozniej zbieraja sie chmury i razem z niebem burzy sie rowniez woda. Zamienia sie w bulgoczaca groznie brazowa zupe. Zaczyna lac.
Jestesmy wiec swiadkami prawdziwego tropikalnego deszczu. Ktos leje tam z gory cale wiadra wody prosto na nasze glowy. Robi sie chlodno az mialbys ochote wskoczyc do cieplutkiej zupki Beni. Tyle ze tam juz powitaliby cie cieplo anakonda i inni jej mieszkancy...
Nie wskakujemy wiec tylko kulimy sie pokornie w naszych kurtkach i plyniemy dalej. Wkrotce niebo sie zmienia i przestaje padac. Odwiedzamy po drodze malutka comunidad - wlasciwie mieszkaja tu 2 rodziny . Ziemia jest tutaj tak wilgotna, ze doslownie zapadasz sie po kolana w blocie. Ostatnie ulewy byly tragiczne w skutkach dla wielu mieszkancow tej czesci selwy. Pozmywalo im domy, zniszczylo gospodarstwa. Czesto ludzie musieli zwijac sie i szukac sobie nowego miejsca do zycia, budowac wszystko od nowa. W boliwijskiej dzungli jest to o tyle latwe, ze ziemi nie trzeba tutaj kupowac. Wybierasz sobie poprostu miejsce, gdzie chcesz zamieszkac, wycinasz drzewa, z tychrze drzew budujesz sobie dom, zagrode dla zwierzat. Do zycia tez za wiele nie potrzeba. Pozywienie czeka tylko zeby je upolowac i przyrzadzic - czeka w lesie, czeka w rzece. Jest to taka sfera gdzie mozesz praktycznie byc samowystarczalny, istnienia panstwa prawie tu nie zauwazasz. Marcin powie pozniej mieszkancom Carmen: ¨Wy to jestescie naprawde wolni. W wasze zycie nie ingeruje panstwo. Nie ma tu policji. Sami sobie ustalacie prawa.¨ Szef comunidad odpowie mu wtedy z usmiechem na ustach: ¨Masz racje jestesmy wolni. A prawo wyznacza tu karabin¨.
Sa wolni, to prawda, ale wielu z nich przeklinalo i bedzie jeszcze wiele razy w zyciu przeklinac ta wolnosc. W zadnej bowiem z comunidad nie ma na przyklad lekarza. Jak zachorujesz musisz radzic sobie sam, najczesciej metodami naturalnymi. Jesli zachorujesz ciezko, dopadnie ciebie zolta febra albo inna cholera mozesz juz tylko wsiasc w lodke i wpatrujac sie w brazowe lustro Beni, modlic sie zebys zdazyl na czas doplynac do oddalonych o kilka dni drogi Rurre albo Riberalty, gdzie znajduje sie szpital.
Ludzie sa tutaj jednak zazwyczaj pogodni, mili, spokojni. Jacys tacy wyciszeni. Zyja bardzo prosto, w zgodzie z natura i chyba w wiekszosci przypadkow szczesliwie. Wlasciwie takie spolecznosci w duzej mierze pokazuja jak do niewielu rzeczy potrzebne jest panstwo. Ustanowili sobie swoj wlasny porzadek, bez zadnych glupich przepisow narzuconych z gory. Dzieci chodza do szkoly, w wieku kilkunastulat biora slub i zakladaja rodzine, rodza swoje dzieci, ktore wychowuja najlepiej jak potrafia. Na marginesie warto dodac, ze te dzieci sa czesto duzo madrzejsze niz nasze europejskie rozwydrzone bachory, ktorym w zyciu nie brakuje niczego. Zwierzeta pasa sie w ogrodku. Owoce rosna na drzewach. Mezczyzni ruszaja na polowanie. Czasem jada do Rurre albo innych miejscowosci w interesach. I wszystko jakos funcjonuje.

Pod wieczor, juz po ciemku doplywamy do naszego miejsca przeznaczenia Carmen, gdzie pozostaniemy do momenmtu az nie przyplynie nastepna lodka, ktora zabierze nas z powrotem.

Beni. Pierwsza wioska na trasie.


Mkniemy. Nasza lodka przecina metne lustro wody. Tak sobie wlasnie zawsze wyobrazalam Amazonke, tylko ze Beni jest oczywiscie duzo wezsza. Ale dzungla okalajaca jej brzegi, dzungla rozkrzyczana swiergotem ptakow, dzungla o blotnistych brzegach na ktorych wyleguje sie niejeden krokodyl... to wszystko robi niesamowite wrazenie. I czego tak naprawde mozna chciec wiecej. Piekniejszej, egzotyczniejszej selvy z pedzaca przez nia dzika rzeka nie jestem w stanie sobie wyobrazic. Zreszta, co tam Amazonka, smieje sie Marcin, kto by teraz splywal Amazonka, kiedy na topie jest Beni :).
Zar leje sie z nieba, nie ma za bardzo gdzie sie schowac. Dziekujemy Bogu ze jestesmy tu w porze deszczowej, bo normalnie temperatury sa duzo wyzsze no i nie ma chmur ktore teraz czasem udzielaja nam swojego cienia.
Na nasze wczesniejsze pytanie, czy nie mozemy spac w nocy w lodce, kapitanan zasmial sie tylko i odparl, ze nigdy w zyciu bo mogla by wpelznac anakonda. Teraz widzimy jednak sami, ze nie tylko ze wzgledu na anakonde byloby to niemozliwe. Lodka jest poprostu zbyt waska i niewygodna. Na noc dobijamy do jednej z communidad - Soraydy. Mieszka tu kilkadziesiat osob, w tradycyjnych drewnianych, pokrytych sloma domach.
Nie jest to zadne dzikie plemie Indian :) ale to co nas tutaj spotyka przypomina nam troche opowiesci Cejrowskiego z ksiazkki ¨Gringo wsrod dzikich plemion¨. Wychodzimy na lad o jakiejsc 17, jest wiec jeszcze widno i kawal dnia przed nami. Wita nas ojciec jednej z rodzin po czym... niczym roj pszczol oblega nas gromadka dzieci. Dziewczynki sa zainteresowane glownie moja postacia, mam wrazenie ze Marcina troche sie boja. Pytaja mnie sie czy nie chce zagrac z nimi w kosza. Za chwile biegniemy juz z pilka na boisko. Rozpoczyna sie walka, bo kazda chce byc ze mna w druzynie. Odpowiadam im ze to gra nie warta swieczki, bo ja bardzo slabo gram. To chyba ma dla nich jednak najmniejsze znaczenie. ¨Doña, podaj pilke, doña tutaj!!!¨ Przekrzykuja sie biegajac szalenczo od jednego kosza do drugiego. Jak to bylo do przewidznia moja druzyna przegrywa :).
Dzieci pokazuja nam swoja szkole i oprowadzaja po wiosce. Biegamy od jednego domu do drugiego. Miedzy niektorymi dziewczynkami mozna zauwazyc niesamowita rywalizacje. Ciagle jedna albo druga lapie mnie za reke i chce mnie gdzies zaciagnac tak, zeby inne tego nie widzialy. Wogole mlodsza czesc community jest chyba calkowicie zdominowana przez plec piekna. Chlopcy sa spokojniejsi i raczej trzymaja sie na uboczu. Oprowadzajace mnie dziewczyny maja mniej wiecej po 8 lat. Ich 12 letnie kolezanki, trzymaja sie od tych dzieciecych zabaw juz z pewnym dystansem. Sa to juz bowiem w tych spolecznosciach panny na wydaniu. Dziewczeta w wieku lat 12 - 15 to najbardziej chodliwy towar na matrymonialnym rynku.
W pewnym momencie dochodzimy do jednego z domow. ¨Tutaj mieszka senora. zaraz do nas wyjdzie¨ - oznajmiaja mi moje przewodniczki. Spodziewam sie wiec jakiejs kobiety w powaznym wieku. Tymczasem drwzi otwiera kilkunastoletnie dziewcze (15, 16 lat?), ktore oznajmia mi ze zamieszkuje tu ze swoim mezem. Za pare miesiecy narodzic ma sie jej pierwsze dziecko. Ma nadzieje ze bedzie to coreczka.
Rozstawiamy z pomoca dzieci namiot. Jestesmy juz dosyc glodni. Z Rurre przywiezlismy troche chleba i puszki z ryba. Wyjmujemy wiec jedna z nich, maslo, bulki i udajemy sie na laweczke. Jest to chyba najgorszy ze wszystkich momentow w Soraydzie. Dzieci oblegaja bowiem calkowicie otwierajacego nozem puszke Marcina i rozpoczynaja... zamawianie. ¨Trzecia dla mnie!!¨ - wykrzykuje jedna z dziewczynek, ¨A czwarta dla mnie!!!¨ - przekrzykuje ja druga i smieja sie przy tym w nieboglosy. Kanapki z trudem przechodza nam przez gardlo. Informujemy dzieci, ze nie mozemy sie z nimi podzielic bo nic dla nas nie zostanie. Obiecujemy ze przywieziemy im jakies slodycze w drodze powrotnej. Zreszta wiemy tak naprawde, ze to proszenie o jedzenie nie wynika z glodu, tylko z checi sprobowania czegos nowego oraz ze zwyczajnej dzieciecej przekory. Ale czujemy sie conajmniej dziwnie...
Czujemy sie tez dosyc nieswojo kiedy dzieci biegna za nami do toalety i zadaja co chwile pytanie, czy juz sie mylismy i jesli nie to czy bedziemy sie zaraz myc.
Jak sie wkrotce oczywiscie okazuje, nasze mycie sie (w szopie, zbudowanej z przeswitujacych desek) jest dla nich zrodlem kolejnej atrakcji. Kiedy stoje na golasa polewajac sie zimna, przyjemna woda z wiadra slysze tupot dzieciecych nozek od drzewa do szopy i z powrotem oraz towarzyszace temu radosne okrzyki i chichy. A gringa sie myje, gringa to, gringa tamto. Moj brat przezywa pozniej to samo.
Kiedy robi sie juz calkiem ciemno siadamy z kapitanem i el Flaco (Rafaelem, ktory tez plynie na Carmen i z ktorym sporo gadalismy w ciagu dnia na lodce) nad brzegiem rzeki. Jesus opowiada nam o swojej mlodosci, swoich podrozach i sercowych podbojach. Teraz jest juz facetem kolo 60ki, z wielkim brzuchem i bez paru zebow na przedzie. Ale w jego oczach pala sie plomyki mlodosci. Nasz kapitan ma w sobie jeszcze bardzo duzo zycia.
Zmeczeni wrazeniami calego dnia, wpelzamy do naszego namiotu. W koncu jestesmy niewidoczni i mamy chwile spokoju!

sobota, lutego 25, 2006

Droga umarlych ruszamy tam, gdzie zaczac sie ma prawdziwa przygoda


Z rana jedziemy na ulice skad odjezdzaja busy do Rurrenabaque - miejscowosci polozonej w dzungli, przez ktora przeplywa rzeka Beni. Tamtedy chcemy wplynac do samego serca selvy, doplynac do wiosek miejscowych Indian, zobaczyc tygrysa albo jakies inne egzotyczne zwierze, no poprostu przezyc taka prawdziwa przygode o jakiej marzy pewnie wiekszosc podroznikow! Zabawne, bo juz na tablicy ogloszeniowej naszej firmy autobusowej Trans Total widnieje napis: ¨prawdziwa przygoda zaczyna sie juz tutaj¨.
Czujemy sie naprawde niezle podeksytowani. Tym bardziej ze czeka nas 20 godzinna podroz, ktorej gwozdziem programu bedzie przejazd Routa de las Muertes (Droga Umarlych) - polozona na wysokosci 3 - 4 tys metrow npm szosa, z ktorej w bezkresna odchlan spada w ciagu roku kilkadziesiat samochodow. Niezla jazda zaczyna sie juz przed bramkami oslawionej Routy. Najpierw wchodzi facet, ktory przechodzac od siedzenia do siedzenia kazdego pasazera z osobna blogoslawi. Az przechodza mnie ciarki. Pozniej wsiadaja dwie babki ze strzykawka. Rozdaja one bezplatne szczepienie przeciwko zoltej febrze. Nam rowniez zaproponowaly. Coz.. my zeby sie zaszczepic na ta niebezpieczna chorobe musielismy wystac swoje w szpitalu MSWiA w Warszawie i zaplacic jeszcze za to olbrzymie pieniadze, tutaj zas mila pielegniarka przychodzi z igla pod twoj nos, nic nie musisz placic, ba! nie musisz nawet ruszac sie z miejsca! Pare osob korzysta z uslug milych pan i ruszamy!
Droga Umarlych jest naprawde przepiekna. W pewnych miejscach jedziesz takim cieniutkim przesmykiem po samym szczycie gory o wysokosci 4 tysiecy metrow. Robi wrazenie. Tez dzieki niesamowitej, egzotycznej roslinnosci. Ale zeby bylo az tak strasznie, ze nam sie wydaje ze spadniemy w przepasc to nie...
Trans Total mial jednak chyba racje. Przygoda zaczela sie juz z momentem wejscia do autokaru. Tak naprawde przez cala droge cos sie dzialo. Czasem trudno nawet opisac co. Mielismy wrazenie ze ludzie nagle burza sie zupelnie bez przyczyny, zrywajac sie z krzykiem z krzesel, czy wygladajac co chwila nerwowo przez okno. Dwa razy wydarzylo sie cos co rzeczywiscie zaklocilo spokoj jazdy. Pierwsza rzecz to przebudowa drogi. Musielismy czekac chyba z godzine az spychacze uprzatna zalegajacy piach. Druga - tragiczniejsza - nasz autobus przejechal po nogach jakiemus mezczyznie. Z tego co zrozumielismy to startal sie on do autobusu wskoczyc w biegu. Nie wiemy dokladnie. W kazdym razie zabralismy rannego zeby zawiezc go do szpitala w nastepnej miejscowosci.
Obok nas siedziala Holenderka. Taka zwariowana blondynka w srednim wieku. Na nosie duze okulary. Wykupila sobie tour po pampie. Na nasze pytanie po co jedzie do dzungli odpowiedziala (a w jej oczach blysnelo w tym momencie jakies szalenstwo): ¨Chce zobaczyc anakonde¨.
W koncu po ponad 20 godzinach jazdy - Rurre. Miasteczko oddychajace piachem i goracem. Male domki. Na dlugosci ulicy - rozkraczone duze, brudne ciezarowki. Jak wam opisac Rurre? Widzieliscie cos takiego moze w filmach o Dzikim Zachodzie (z ta mala roznioca ze tutaj oprocz piachu i kaktusow, dookola najprawdziwsza dzungla), gdzie glowni bohaterowie zanim cokolwiek zrobia zawsze najpierw musza wejsc do pustawego baru, gdzie barman w kapeluszu poda im zimne duze piwo, a moze Rurre to cos bardziej jak jedna z tych afrykanskich miejscowosci z filmow sensacyjno - romansowych. Nie wiem. Bylismy w boliwijskiej dzungli i pewnie nie da sie tego porownac z zadnym innym miejscem na ziemi. Ale rozne glupie skojarzenia przychodza czlowiekowi w takich chwilach do glowy.
Prosto z dworca udalismy sie nad rzeke i zaczelismy pytac ludzi jak tu mozna poplynac na polnac, czyli w dol Beni. Ku naszej rozpaczy uslyszelismy odpowiedz ze nic w tata strone prawie nie plynie. W koncu jednak uzyskalismy informacje zeby udac sie do niejakiego Williego, ktory jezdzi w tamtym kierunku po drewno. Willy mieszka przy nastepnej ulicy rownoleglej do rzeki. Pokrzepieni juz nieco nadzieja ruszylismy czym predzej w ta strone. Spytany po drodze o dom Williego mezczyzna, wlasciciel pensjonatu (bardzo zreszta nieprzyjemny) odpowiedzial nam ze jego tesc Jesus za pare godzin bedzie plynal w tamta strone. Po chwili pojawil sie i sam Jesus, ktory oznajmil ze tak i owszem jedzie w podroz 20 dniowa w dol rzeki w celach handlowych (sprzedaje, kupuje) i jak najbardziej zabierze nas z soba dokad tylko chcemy. Umowilismy sie ze poplyniemy z nim 2 dni za 50 bolivianos od lebka do comunidad Carmen, bo stamtad w miare latwo jest wrocic z powrotem. Jesus, powiedzial ze jak polyniemy dalej to mozemy czekac z tydzien albo i wiecej na transport z powrotem. Tyle czasu az nie mielismy.
W domu naszego nowego towarzysza podrozy umylismy sie i wyszykowalismy. Zakupilismy jedzenie. I udalismy sie do naszej lodki... Mhhm... Coz. Wyobrazalismy sobie ze bedzie to barka wielkosci tej jaka plynelismy w Panamie z Indianami Kuna, tymaczasem oczom naszym ukazalo sie dlugie waziutkie czulno, zaladowane cale rzeczami i kilkuosobowa zaloga. Na takiej lodeczce poprostu siadasz i plyniesz nie ruszalac sie prawie przez cala droge. A kilka centymetrow od twojego ciala, lustro rzeki, w ktorej... krokodyle, piranie, anakondy...
Coz. Przelykamy sline i wsiadamy. PRAWDZIWA przygoda chyba jednak zaczyna sie dopiero tutaj!

piątek, lutego 24, 2006

Przechadzamy sie po ksiezycowej dolinie po czym w centrum La Paz odnajdujemy bar zywcem wyjety z PRLu


Na samym poczatku sprostowanie: w najwyzszej stolicy swiata jednak sa strazacy. To byla jakas bledna, albo poprostu stara informacja. Widzialam ich na wlasne oczy, kiedy rano jechalismy autobusem. Podobno nie jest ich za wielu. Ale SA.
Ruszylismy na wspolne zwiedzanie razem z Felipe. Chcielismy przede wszystkim odwiedzic tutejsze wiezienie. Lonely Planet poswieca mu caly osobny rozdzial, no a jak LP juz nad czyms tak sie rozwodzi to przeciez musi byc ciekawe ;). Nie, tak naprawde to zainteresowalo nas, ze jest to miejsce zamkniete dla przestepcow (wiekszosc zwiazanych z narkotrafico), ale urzadzone zupelnie niczym miasto w miescie. Nie ma tam podobno straznikow, skazani ustanowili wlasne prawa i wlasna hierarchie. W zaleznosci od niej moga mieszkac w niezlych apartamentowcach z telewizorem albo w podlych slumsach. Pracuja i za wszytko musza placic, niczego wtym wiezieniu nie ma bowiem za darmo. Czwartek to dzien wizyt, kiedy przychodza rodziny, z ktorymi ¨mieszkancy¨ moga spedzic czas w jednej z licznych tutaj knajp i restauracji. Nieomylny LP napisal ze wstep jest dozwolony rowniez dla turustow. BA! Ze organizowane sa specjalne toury.
Walimy wiec pod brame wiezienia niczym w dym, zeby nasze nadzieje na przezycie czegos interesyujacego i niezapomnianego niczym tenze dym czympredzej sie rozwialy... Rzeczywiscie przy murze stoi kolejka odwiedzajacych (jest czwartek) ale sa to tylko mieszkancy La Paz - rodziny, znajomi. Gruby straznik o nieprzyjemnym wyrazie twarzy pokazuje nam przybita do sciany tablice ze TURYSTOM WSTEP KATEGORYCZNIE WZBRONIONY. Na nasze prosby i zapytania, czy ¨nie moznaby tego jednak jakos inaczej zalatwic...?¨ reaguje zloscia i w koncu demonstracyjnie wyciaga reke, starajac sie nas zmiesc jak najdajdalej od wejsiowej bramy. Coz z zalem, ale zmiatamy...
Nie pozostaje nam nic innego jak udac sie na zwiedzanie innych atrakcji La Paz i okolic. Busikiem wyjezdzamy poza miasto, zeby przespacerowac sie po Valle de la Luna (Ksiezycowej Dolinie). Jest to polozony wsrod gor i pagorkow pustynny obszar, na ktorym znajduja sie przedziwne fromacje skalne. Placimy wstep i ruszamy na przechadzke po tej dziwnej krainie piachu i kaktusow. Zajmuje nam to jakas godzine z hakiem. W pewnym momencie zbaczamy z trasy, zeby odkryc ze Ksiezycowa Dolina jest nie tylko atrakcja turystyczna, ale takze miejscem hodowli swin. Wsrod tych przedziwnych skalnych formacji znajduja sie zagrody, chlewiki a nawet male jaskinie ktore laskawie udzielaja zwierzatkom cienia.
Busikiem wracamy z powrotem do miasta, po ktorym jeszcze troche lazimy. Robimy z Marcinem nasz stary trik. Chcemy bowiem ruszyc nastepnego dnia do dzungli ale nie wiemy dokladnie dokad najlepiej pojechac, gdzie jest co do zobaczenia etc. Udajemy sie wiec do paru agencji turystycznych. Nie zamierzamy bron Boze kupowac zadnego nudnego touru, ale kiwamy powaznie glowami (smiejac sie w duszy szczerze), kiedy mile Panie pokazuja nam oferty splywu rzekami Beni i Mamore za 300 - 400 dolcow za 3 dni). Wychodzimy stamtad z kolorowymi folderami, waznymi dla nas informacjami i pewnoscia ze nastepnego ranka udamy sie na dworzec autobusowy, a stamtad w 20 godzinna podroz do Rurrenabaque - miejsca skad mamy nadzieje znalezc jakas miejscowa lodke ktora powiezie nas rzeka Beni wglab dzungli.
Pod wieczor jestesmy troche zmarznieci i chcemy napic sie czegos cieplego. W samym centrum przy placu San Francisco jedna z knajp oferuje menu za 5 soli. Wchodzimy. Wita nas pani za wielka lada - niczym najprawdziwsza polska szatniarka tudziez barowa i oznajmia nam z krzywym usmiechem ze zupy samej zamowic nie mozemy. jest tylko w zestawie z drugim. Smiejemy sie ze to tak jak dawniej w PRLu, ze jakto - wodke podajemy ale tylko razem ze sledzikiem. Po dlugich pertraktacjach w koncu staje na tym ze Pani poda nam poprostu za 5 bolivianos jedno menu ale skladajace sie z 2 zup. Ilez to lotnosci umyslu potrzeba zeby wpasc na tak sprytne i wyrafinowane rozwiazanie!!
Wchodzimy glebiej i co ukazuje sie naszym oczom?! Najprawdziwszy PRLowski dancing, z migoczaca lustrzana kula oraz didzejem (coz... z ta drobna roznica ze dj jest indianinem) zapuszczajacym ckliwe piosenki i zachecajacym publike do tanca. Publika do tanca sie nie rwie bo sklada sie ona w wiekszosci z podpitych lekko panow w garniakach. Na prawde rewelacja!! Jemy nasza zupe, popijajac duzym butelkowym piwem. I lza az kreci sie nam w oku.
Wracamy w koncu do naszego Carretero gdzie spedzamy ostatni wesoly wieczor z naszym chilijskim przyjacielem Felipe.

czwartek, lutego 16, 2006

Najwyzsza stolica swiata


Lodka wracamy na staly lad, do Copacabany. Siedzac na dachu wdajemy sie w rozmowe z grupa Chilijczykow. Zabawne! Tym razem prawie caly stateczek pelen jest tej nacji. Umawiamy sie z nimi na wieczor do knajpy. Poznani wczesniej na wyspie Jorge i Daniela oraz jeszcze jeden chlopak Felipe ida razem z nami do hostelu. Znalezlizmy bowiem chyba najtansza oferte w tym turystycznym miescie (10 bolivianos za noc).
Jemy menu za 7, czyli troche mniej niz dolara i o godzinie 20 udajemy sie na miejsce spotkania. Knajpa jest przytulna i ciepla, w malym telewizorku leca koncerty z festiwalu reggea. Piwo nie jest drogie. Chilijczycy zapraszaja nas do swoich domow w Santiago. Jest milo.
Razem z Jorge, Daniela i Felipe nastepnego dnia ruszamy autobusem do La Paz. Wczesniej jednak za 1 boliviano kupujemy z Marcinem na ulicy pyszne smazone banany nadziewane marchewka i miesem. Zastanawiam sie w jaki sposob Indianka przyrzadzila cos takiego. Jak juz bede w Polsce chyba tez sprobuje.
Ostatni rzut oka na najwyzej polozone na swiecie jezioro zeglowne (3,821 m npm), pare godzin jazdy i naszym oczom ukazuje sie rozlozona pomiedzy gorskimi zboczami najwyzsza na swiecie stolica - La Paz. Z ciekawostek warto napisac ze jest to jedyne tak duze miasto na Ziemi, ktore nie posiada strazy pozarnej. Powietrze jest tu bowiem tak rozrzedzone, ze ogien natychmiast gasnie. Mozesz to latwo zaobserwowac zapalajac zapalke. Mozesz zwariowac zapalajac zapalke :).
Inni podroznicy kiedy opowiadali o La Paz, przede wszystkim schodzili na temat Soroche - choroby spowodowanej wysokoscia. Nas Soroche na szczescie nigdy nie dopadlo, ani w Peru w gorach, ani tutaj. Byc moze dlatego, ze na wysokosci wspinalismy sie stopniowo i nasze organizmy zdazyly do tego przywyknac. Tego ze troche ciezko ci sie oddycha, szczegolnie gdy idziesz pod gore nie unikniesz w zaden sposob.
Pod gore wlasnie musimy sie piac z naszymi plecakami, zeby dotrzec do najtanszego i tym samym najbardziej obleganego schroniska w miescie - Carretero. Nocleg kosztuje tu 17 bolivianos (2 dolce). Jest to olbrzymi paropietrowy budynek pelen podroznikow glownie z Ameryki Poludniowej, na pierwszy rzut oka Argentynczykow. Niebieskich ptakow. A wlasciwie to rozowych :), bo o czym swiadcza wszechobecne napisy na scianach jest to mlodziez dosyc lewicowa.
Bierzemy trojke, razem z Felipe. Jest to jedno z ciekawszych schronisk do jakich do tej pory trafilismy. Podoba nam sie.
Wychodzimy na miasto. Dostarczajac dowodow teori Maslowa, zanim rozpoczniemy zwiedzanie, idziemy cos zjesc. Swe potrzeby zywieniowe zaspokajamy wstopniu wystarczajacym (obrzeramy sie chicharonem z kurczaka) w restauracji chinskiej za 10 bolivianos.
I ruszamy na podboj La Paz. Od razu widac ze jest to miasto biedne. Ulice pelne sa tandety - straganow na ktorych sprzedaje sie doslowniewszystko, sporo rzebrzacych Indian, ludzie ubrani nienajlepiej. Ale za to zabytki. Odnajdujemy ladne koscioly i place. Katedra jest taka jak lubie - pelna ciszy, swiec i Boga, a wolna od turystow _(no, tylko my).
Straznikow przed palacem prezydenckim pytam sie, gdzie i kiedy moznaby zobaczyc jak przemawia Evo Morales . Slyszalam bowiem ze jest to cos niesamowitego, ze Indianie nosza go na rekach, wokol gromadza sie zespoly muzyczne z calego kraju, ze generalnie jest to niezle widowisko. Niestety nie uzyskuje upragnionej informacji. Gdzie mozna zobaczyc swiezo upieczonego prezydenta nie wiemy. Ale mam nadzieje ze sie wkrotce dowiemy.
Na razie musza nam wystarczyc podobizny Evo, na pierwszych stronach wszystkich prawie gazet. Evo powiedzial, zrobil, Evo w glorii przejal wladze, Evo objal twarde stanowisko w stosunkach z Amerykanami, Evo znacjonalizowal, Evo popieraja Fidel, Chavez i Jacque Chirac (przynajmniej twarz tego ostatniego widnieje przy takim wlasnie tytule, ile w tym prawdy nie wiemy). Evo przemawia tez w telewizorze. Mozemy go zobaczyc miedzy jednym a drugim lykiem zupy w barze.
Udajemy sie na targ z artesaniami - interesuje nas przede wszytkim zakup ubran, przepieknych indianskich wyrobow, w wiekszosci z alpaki, ktore ponoc mozna tu nabyc za smiesznie niskie pieniadze. Wybor jest rzeczywiscie spory, produkty czesto ladniejsze niz w Peru, ale ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu ceny prawie ze takie same. Spedzamy jakies 3 godziny lazac po straganach. I mimo wszystko troche sie opkupujemy.
Poznym wieczorem wracamy do naszego Carretero. Gadamy jeszcze z Felipe, znowu glownie o polityce i idziemy spac. Nie wiem czemu, ale w tej najwyzszej na swiecie stolicy spi sie cudnie.

środa, lutego 15, 2006

Popijajac mate na Isla del Sol. I ... nie tylko mate


Nastepnego dnia do drzwi naszego pokoju puka gospodyni hostalu. ¨Chicos, jest 8.05, nie jedziecie na wyspe, za pol godziny odplywa lodka!!??¨
No tak, kupilismy wczoraj bilety na Isle del Sol, ale oczywiscie nie skapnelismy sie ze miedzy Peru a Boliwia jest godzina roznicy w czasie. Myslelismy ze jest dopiero 7.
Walimy sie w glowy, wstajemy, pakujemy bagaze i lecimy w strone przystani, gdzie juz czeka na nas motorowka, zaladowana w wiekszosci Argentynczykami. Jest to niesamowite jak bardzo podroznicy tej nacji opanowali ta czesc Ameryki Lacinskiej. Wczesniej spotykalismy glownie czystych, grzecznych i nudnawych turystow z Europy czy Ameryki Polnocnej, tutaj kroluja przybysze z kraju tanga i mate. Ladne dziewczyny i mescy, prawdziwi faceci.
Argentynczycy oprocz swoich nieodlacznych termosow charakteryzuja sie luznymi, kolorowymi strojami - najczesciej maja na sobie zakupione zapewne w Boliwi materialowe spodnie w paski. No i bardzo latwo tez poznac ich po akcencie. Zamiast ¨J¨ mowia bowiem ¨SZ¨.
Marcin wchodzi na dach lodki i poznaje tam pierwszych Argentynczykow i Chilijczykow. Ci drudzy czestuja go rumem z cola. Ja na dole poznaje pol Polke, pol Holenderke, ktora bedzie na wyspie pracowac przez pare tygodni jako wolontariuszka, uczac dzieci angielskiego.
Po paru godzinach dobijamy. Nie wysiadamy na poludniu tak jak wiekszosc (jest tu duzo bardziej turystycznie), tylko plyniemy dalej na polnoc wyspy. Jak tylko zblizylismy sie do isla del Sol przestalo padac i pokazalo sie piekne slonce :). Nazwa wyspy jest wiec jak najbardziej uzasadniona. Tak pieknej pogody dawno juz nie widzielismy.
Argentynka spotkana w Cusco polecila nam, zebysmy udali sie do domu rybaka Bernardino. Nie jest to zaden hostal. Rybak uzycza schronienia w zamian za pomoc przy lowieniu lub za drobmna oplata (co laska). Zeby odnalezc jego dom wspinmamy sie na gore po skalach. U dolu przepiekna blekitna woda, w oddali na ladzie osniezone szczyty Andow, a tutaj nieliczne male domki, Indianie i osiolki. W koncu znajdujemy dom rybaka.
Bernardino przyjal genialna strategie. Mijane przez nas hostale staly raczej opustoszale. Tu zastajemy... dwoch Argentynczykow, ktorzy mieszkaja tutaj razem z jeszcze 7 znajomymi. Nawet jezeli kazdy rzuci co laska, rodzina rybaka musi miec z tego niezly zarobek. Strasznie nam sie tu podoba. Prosty domek, w malutkiej wiekowej kuchni pomykaja swinki morskie (miejscowy przysmak), na podworzu bawia sie dzieci, w sloncu wygrzewajace sie koty, trawe pogryzaja osly i barany. Bernardino jest przemilym czlowiekiem, tak samo jak inni czlonkowie jego rodziny. Indianki nie zachowuja jak to zwykle maja w zwyczaju bezpiecznego dystansu, tylko normalnie otwarcie z nami rozmawiaja, smieja sie i zartuja.
Schodzimy do Argentynczykow. Ci oczywiscie czestuja nas mate. Troche gadamy o podrozach i generalnie o wszystkim. Zapraszaja nas zebysmy wieczorem przyszli, bo przygotuja duza kolacje.
Razem z poznanymi na barce Chilijczykami idziemy na spacer po wyspie. Po jakichs 40 minutach marszu po przepieknych gorach dochodzimy do ruin. Tutaj rozkladamy sie na trawie i wpatrujemy w wode migoczaca w promieniach slonca.
Wracamy do wioski, jemy cos i wyruszamy na poszukiwanie alkoholu. Chcemy zakupic jakis trunek na wieczor, ale znalezienie tutaj czegos takiego graniczy z niemozliwoscia.
W koncu pod wieczor Bernardino wysyla jedno ze swoich dzieci zeby nabylo dla nas butelke wodki (za ok. 3 zlote). Co bardzo nas dziwi, zaden z ponad 10 Argentynczykow nie chce partycypowac w zakupie. Chilijczycy boja sie deszczu i rowniez rezygnuja z konsumpcji (ida do swojego hostalu). W rezultacie zostajemy sami biedni - ja i moj nieodlaczny brat z pollitrowa butelka... wodki 96 procentowej. Na cale szczescie pomaga nam troche jeden z Argentynczykow Maxi. Reszta jego rodakow jara jointy. Kultura palenia trawy wsrod Chilijczykow i Argentynczykow musi byc chyba strasznie silna. Jaraja oni doslownie wszedzie, na ulicy, w knajpie, na lodce, zupelnie sie nie przejmujac tym ze jest to zabronione czy ze ktos moglby krzywo sie na nich spojrzec. Zawsze jak ktos jeden zrobi skreta, zapala go i podaje do skosztowania wszystkim zainteresowanym, nawet calkiem nieznajomym. To troche tak jak z podawaniem tykiewki z mate...
Coz my nie palimy, ale przystepujemy do radosnej konsumpcji naszego trunku. Rozpoczyna sie wielka dyskusja polityczna. Taki pewien standard - Ameryka Lacinska contra Europa Wschodnia. Oni wychwalaja komunizm, my go opluwamy. Oni na kapitalizmie wieszaja najgorsze psy, my staramy sie stawac w jego obronie. A wlasciwie to tlumaczyc im, ze wedlug nas to prawdziwy kapitalizm nigdy nie istnial i nie istnieje w zadnym z krajow Ameryki Lacinskiej, a tak naprawde to w czystej formie, tak jak bysmy chcieli nie odnajdziesz go nigdzie na swiecie. Ze tylko Pinochet jeszcze przeprowadzil prawdziwe wolnorynkowe reformy, a zdecydowana wiekszosc rzadow pod przykrywka liberalnych reform poprostu rabowala i bogacila sie kosztem ludnosci.
Nie jest to latwa batalia, przekonac do swojego zdania 10 Argentynczykow. Szczegolnie kiedy 96 procent coraz mocniej uderza do glowy... Ale cos tam chyba wygralismy.
Tak naprawde jednak najwiekszym zwyciesca tego wieczoru byla wodka. Ktora nie wiem dokladnie kiedy, ale jakos pewnie po polnocy zwalila nas calkowicie z nog. Argentynczycy jeszcze caly nastepny ranek beda sie z tego smieli.
Noc u rybaka Bernardino mimo wszystko nalezala do jednej z najlepszych w calej naszej podrozy.
Rano nasi przyjaciele postanawiaja przygotowac cos dobrego do jedzenia. Skladaja sie po 10 bolivianos i prosza rybaka zeby zabil barana. Zona Bernardino prowadzi na skazanie dwa - bialego i czarnego. Tez bysmy chetnie wzieli udzial w uczcie ale nie mamy juz czasu. Za pare godzin odplywa bowiem nasza lodka z poludnia wyspy. Czeka wiec nas dosyc dlugi marsz.
Pijemy z Argentynczykami po raz ostatni mate. Wymieniamy sie adresami i ruszamy.
Nastepnym razem zobaczymy sie w Buenos Aires. Byc moze.

Coz. Boliwia.


Przekraczamy w koncu granice peruwiansko - boliwianska. Jeszcze jak bylam w Polsce i patrzylam na mape Ameryki Lacinskiej, mysl o przekroczeniu wlasnie tej granicy, gdzies wysoko w gorach nad legendarnym jeziorem Titicaca podniecala mnie najbardziej.
Wyobrazenia najczesciej przerastaja niestety rzeczywisctosc. Ta okolica z pogranicza dwoch krajow ma istotnie w sobie cos niesamowitego, ale sam moment przekroczenia granicy nie rozni sie za bardzo od wczesniejszych przekroczen. No moze z jednym wyjatkiem... spokoj. Nikt tu nie krzyczy, nie pogania, nie ma oblegajacym cie niczym roj owadow cinkciarzy czy autobusowych naciagaczy. Ktos tam z oddali szepcze, ze wymienia peso na boliviano, ze smiertelnym spokojem ustawia sie przy boliwianskim urzedzie migracyjnym combi, ktorego kierowca i tak wie, ze wszyscy jadacy w strone Copacabany predzej czy pozniej beda musieli do niego wsiasc.
Dojezdzamy do Copacabany - jednego z najbardziej turystycznych miast w calej Boliwi. jest ciemno, cicho. To miejsce sprawia wrazenie zupelnie wymarlego. znajdujemy w oka mgnieniu hotel za 10 bolivianos od osoby (okolo 4 zlote) i wychodzimy cos zjesc. Poniewaz jest tu dosyc tanio pierwszy raz od niepamietnych czasow decydujemy sie zjesc w knajpie turystycznej. Pizza smakuje pysznie.
Idziemy na piwo. Knajpy sa tu przytulne, z fajna muzyka i klimatem, ale prawie wogole nie ma w nich ludzi.
I tak wita nas nowy kraj. Znowu wszystkiego trzeba sie uczyc od nowa (ceny, ludzie, zwyczaje...). Marcin pisze podsumowanie Peru, ja napisze wiec tylko ze minelo zaledwie pare godzin ale juz baaardzo tesknie za tym krajem. Po prostu zakochalam sie w Peru i tyle.
No ale coz, przed nami Boliwia.

Dowidzenia kochane Peru


Po dokladnie miesiacu pobytu opuszczamy kraj, do ktorego nie tylko zdazylismy przywyknac, ale tez ktory naprawde pokochalismy. To tutaj zobaczylismy najbardziej niesamowite piekno przyrody, to tutaj otoczyl nas krag wspanialych ludzi, ktorzy mam nadzieje, ze pozostana naszymi przyjaciolmi do konca naszych dni. To tutaj Ola zostawila swoje serce w Trujillo, i nawet teraz kiedy juz jestesmy w Boliwii nad jeziorem Titicaca, zerka tesknie na drugi brzeg i czasami wzdycha - ach jakze latwo tam teraz jeszcze wrocic. Ja mimo, ze nie zostawilem w Peru zadnej milosci swojego zycia, mam podobne odczucia.
Daniel, ktorego poznalismy tez jest teraz moim dobrym przyjacielem i bardzo go polubilem. Byli takze innni hosci z Hospitality, ktorych dlugo nie zapomne i dzieki ktorym nasz pobyt w Peru byl tak rodzinny i cieply, mimo czasem bardzo niskich temepratur w terenach gorzystych. Tutaj poznalismy tez Argentynczyka Juana, ktory przemaszerowal z nami 80 km umilajac nam dluga wedrowke swoimi ciekawymi opowiesciami o Argentynie i Boliwii. Tutaj tez poznalismy odwazna Julie, ktora samotnie podrozujac, uwieczniala piekno ludzi i krajobrazu na swoich bardzo ladnych rysunkach.

My marzymy, by tutaj dluzej zostac, a wiekszosc Peruwianczykow o czym pisala Ola marzy aby o tym, by stad wyjechac. Nie jest to jednak latwe. Bilet do Polski kosztuje 2-3 tysiace dolarow np a i trudnosci jakie napotyka Daniel, pragnacy odwiedzic Ole sa ogromne. Oprocz zaproszania wymagane jest tez posiadania pokaznych srodkow na koncie bankowym. A wiec Ci mili ludzie, ktorzy nas goscili nie beda mogli nas chyba nigdy odwiedzic. Bardzo to smutne wszystko.

W Peru jest wiele rzeczy, ktore dziwi a zarazem smieszy. Jedna z nich jest sposob w jaki mieszkancy tego kraju sie do siebie zwracaja. Np do ludzi mlodych zrwaca sie joven - co oznacza mlody. Ma drobne mlody? - pada czesto pytania w sklepie. Jesli jestes starszy to mowia do Ciebie mamita albo papita. Smialem sie z Oli, ze zaczeli ja nazywac mamita w niektoryc miejscach ale i na mnie przyszla pora kiedy uslyszalem swoje pierwsze papita. Sprzedawcy w autobusach, ktorzy swoimi kwiecistymi czesto 40 minutowymi przemowami staraja sie zachecic do zakupu produktu zwracaja sie do kobiet uzywajac zwrotu senora linda, czyli np prosze niech piekna pani zakupi moj wspanialy notesik. Chyba kiedys w Polsce tez uzywalo sie takich zwrotow, ale musialem byc wtedy chyba bardzo maly:))

A wiec nie zegnaj a dowidzenia kochane Peru. Dowidzenia Danielu, dowidzenia senorito linda, dowidzenia mamito i papito. Na pewno do Was wszystkich kiedys wrocimy. A teraz za wszystko pieknie dziekujemy.

Swieto Virgen de la Candelaria w Puno


Postanowilismy zostac jedna noc w Puno dluzej i nie ma naprawde czego zalowac. Byla to znakomita decyzja. W sobote leje deszcz ale my dzielnie przemieszczamy sie po ulicach obserwujac pochod tanczacych ludzi w strumieniach deszczu. To chyba przygotowanie do jutrzejszej uroczystosci.

Ola postanawia zostac w domu bo cala przemokla a ja ide z Julia na nocne tance. Naprawde troche niesamowicie wyglada ten pochod ludzi, czasem juz w podeszlym wieku wykonujacych taneczne podskoki. Wsrod maszerujacych Puruwianczykow dostrzegamy grupe mlodych turystow uczestniczacych w pochodzie i poruszajacych sie dosc sprawnie w rytm muzyki. Byli to prawie sami faceci tanczcy nie zwazajac na deszcz. Bardzo nam sie to spodobalo, wiec po prostu przylaczamy sie. Pierwsze kroki sa trudna ale potem sie rozkrecamy. Ogladaja nas tlumy widzow, ktorych mijamy. Peruwianczycy sa niezle rozbawieni faktem, ze cudzoziemcy uczestnicza w ich tradycyjnym pochodzie. Deszcz sciaka nam po policzkach. Juz nawet nie wiem czy jakas czesc mojej garderoby jest sucha. Po prostu tanczymy wszyscy ja w transie. Nagle jakis faceto okolo 60 wskakuje do kaluzy i zaczyna w niej dziko podskakiwac:)) chlapiac nas dodatkowo niemilosiernie. Naprawde bardziej smieje sie z tego niz mialbym sie przejmowac, bowiem juz nic nie jest nas w stanie bardziej zmoczyc. Po okolo 2 godzinach mamy dosc. Odlaczamy sie od pochodu i szukamy jakiegos miejsca gdzie mozna wypic czekolade na goraca. Nie jest to proste, bowiem w Peru jest mnostwo dusznych barow z tania zywnascia a bardzo malo kafejek, gdzie mozna wypic kawe np i zjesc jakies ciastko. W koncu cos znajdujemy i na rozmowach o zyciu i o wszystkim konczymy ten wieczor.

Nastpenego dnia wstajemy rano i idziemy z Ola na zakupy. Sniadnai robimy w hostelu Juli, bo tam maja kuchnie. Niestety po przybyciu babka nas ochrzania ze kuchnai jest tylko dla gosci hotelu i co my sobie myslimy. Tlumaczymy jej, ze chcemy zjesc z koleznaka sniadania. To nie pomaga ona moze ale my nie. Kurcze. Wnerwilo nas to, bowiem normalnie w Puru taniej jest zjesc w barze niz zrobic sobie sniadanie. A tutaj juz nakupilismy roznych produktow. W koncu babka sie uspokoja prosimy ja jeszcze raz i sie zgadza.

Po sniadaniu wychodzimy na miasto. Otacza nas nagle kolorowy korowod tancerzy. Przez miasot przechodzi grupa taneczna za grupa. Sa i tradycyjne roznokolorowe stroje indianskie a takze jakies takie kiczowate niewiadomo jakie. Sa tez ludzie przebrani za niedzwiedzie. Oj ci to maja najgorzej. Dzis niemilosiernie swieci slonce, wiec te tanczace zwierzaki musza czasem zdjac nakrycie oglowy odkrywajac przed wszystkimi swoje ludzkie pochodzenie.

Jest naprawde wesolo i kolorowo. Peruwianczycyc czestuja mnie piwa. Sa radosni i rozesmiani. Jest tez kompletnie bezpiecznie. Naprawde z zalem mysle ze za chwile za pare godzin przyjdzie mi uposcic kraj, ktory z Ola tak pokochalismy, Peru. Ale niestety czas ten nadszedl. Zegnamy sie z Julia, ktora rusza dzis do Cuzco a my wsiadamy do autobusu, ktory wiezie nas w strone granicy z boliwia. Po 3 godzinach za 6 soli jestesmy juz tam, gdzie konczy sie nasze kochane Peru. Ale na pewno tu kiedys wrocimy, to sobie obiecujemy.

wtorek, lutego 14, 2006

Jezioro Titicaca i bladzenie w ciemnosciach


Wstajemy rano i wsiadamy do busika, ktory zabiera turystow z kazdego hotelu. Myslalem sobie: znowu kupilismy tour, moze przynajmniej bedzie wesolo, bo kogos ciekawego poznamy. W busiku na to sie raczej nie zapowiada. Jedna babka, siedzaca obok Oli, w podeszlym wieku, chyba z Peru, modli sie trzymajac w reku rozaniec. Za mna para Dunczykow pamietajaca chyba II wojne swiatowa. No to swietnie:))

Na szczescie okazuje sie, ze wsiadamy na statek, na ktory rozne agencje wyslaly swoich turystow w roznym wieku i z roznych krajow. Uff, jest tez troche mlodszych uczestnikow tej wielkiej wyprawy. Na przeciwko mnie siada dlugowlosa blandynka i dosc czesto sie usmiecha. Ma wyrazna slowianska urode, ale nie moge okreslic z jakiego jest kraju. Wchodzimy razem na dach statku. Sama mnie zagaduje: "skad jestes?" "Z polski odpowiadam.", "A ja z Rosji, wlasnie sie tak wam przysluchiwalam i obstawialam na jakis slowiaski kraj." Okazuje sie, ze mieszka na codzien w Danii od 5 roku zycia. Podrozuje samotnie po Ameryce Lacinskiej i ma ten sam plan podrozy co my tylko jedzie w odwrotnym kierunku. Jest wiec doskonala okazja, zeby wymienic sie doswiadczeniami. W przeciwienstwie do nas Julia, bo tak ma na imie chce wjechac takze do Kolumbii i Wenezuelii. Kolejna samotna odwazna dziewczyna, ktora przemierza tysiace kilometrow prawie niczego sie nie bojac. Jak sie jednak pozniej dowiadujemy ma przy sobie jednak gaz i noz, a tak na wszelki wypadek.

Pogoda nam nie sprzyja. Doplywamy do tak zwanych Plywajacych Wysp. I niestety leje jak z cebra. Wysiadamy i przygladamy sie zyciu miejscowych. Nigdy nie chcialbym spedzic tutaj wiecej niz jednej nocy. Kazda z wysepek to taka wielka kupa slomy ulozonej w ten sposob ze tworzy ona wyspe wielkosci dzialki rekreacyjnej na Mazurach. Ludzie zyja tu tez w takich slomiano - bambusowych miniaturowych chatkach. Warunki naprawde prymitywne. A i pare razy do roku wyspe trzeba odbudowywac, zeby jej woda nie pochlonela. Oprocz rybactwa glownym zajeciem mieszkancow jest przyjmowanie turystow. Przed kazdym domem buduja wiec ministoisko z roznymi pamiatkomi. Nawet dzieci biegaja za nami i staraja sie sprzedac swoja rysunki za 1 sola. "tutaj moj tatus lowi ryby, a tutaj mamusia gotuje obiad." Lamiemy sie i oczywiscie kupujemy slodki rysuneczek od 6 letniej indianki. Odwiedzamy jeszcze jedna wyspe, na ktorej oprocz tradycyjnych domow widac takze bardziej komfortowe kryte blacha. Sa jednak zupelnie nie klimatyczne i raczej psuja krajobraz.

Okolo 14 docieramy do celu naszej dzisiejszej podrozy wyspy Amantani. Tutaj czekaja juz na nas nasze indianskie rodziny. Kazda rodzina bierze po 2,3 albo 4 osoby. Poniewaz blizej zaprzyjaznilismy sie z Julia postanawiamy, ze wspolnie udamy sie do naszej kwatery. Indianie z wyspy sa troche ciemniejsi, niz ci z ladu, ale posluguja sie tym samym dialektem Inkow. Dostalismy pokoj 3 osobowy w prostych, ale znosnych warunkach. Niestety na ma lazienki a tylko slawojka oddalona o 50 metrow od domu. Za oswietlenie bedzie tez sluzyc nam swieczka, bowiem na wyspie chyba wogole nie bylo elektrycznosci. Szybko zaprzyjazniamy sie z nasza rodzina, ktora jest bardzo sympatyczna i serwuje nam pierwszy posilek.

Wyspa zdowminowana jest przez 2 wzgorza na ktorych znajdowaly sie pozostalosci swiatyn ku czci slonca i ksiezyca. Dochodzimy z przewodnikiem na pierwsze wzgorze. Nie slucham wszystkiego co mowi bowiem spotykam mloda Indianke ktora ma pilke i okazuje sie ze niezle potrafi sie nia poslugiawac. Odbijamy wiec miedzy soba pilke budzac duze zainteresowanie naszej grupy. W koncu nasz przewodnik sie wkurza i zwraca nam uwage, ze pograc to sobie mozemy jak on skonczy mowic. Dobra niech mu bedzie.

Nasz guide nareszcie konczy i mamy czas wolny. Mozemy sami wspiac sie na szczyt i obejrzec ruiny. Widok jest przepiekny. Z gory roztacza sie malowniczy widok na jezioro. A na dodatek zbliza sie zachod slonca. Nasz przewodnik zaznaczyl, ze nasze rodziny beda czekac na nas tak dlugo na placu glownym, az nie wrocimy. Nie przejmujac sie czasem zwiedzamy wiec. Mimo ze jest juz szaro Rosjanka proponuje nam ze mozemy wspiac sie na drugie wzgorze. Ola uwaza, ze to glupì pomysl, bo bedziemy wracac po ciemku. Julia mowi, ze ona idzie i tak sama. Troche nie chcemy jej tak zostawiac i ruszamy. Wspianamy sie po kamieniach i juz w ciemnosciach docieramy na szczyt. Czasem by zlokalizowac Julie i Ole musze wolac glosnio, by dowiedziec sie, z ktorej strony nadejdzie odpowiedz. Slonce juz dawno zaszlo i droge oswietla nam jedynie ksiezyc, ktorego swiatlo przepieknie odbija sie w lustrze wody. Julia wdrapuje sie jescze na szczyt malej piramidy a my na nia czekamy. W koncu nadszedl czas powrotu. W dol znalezlismy o wiele wygodniejsza droge ulozona z kamieni. Idziemy i idziemy. Schodzimy na dol i okazuje sie ze wcale nie jestesmy w tym samym miejscu, w ktorym sie wczesniej znajdowalismy. Niby widac drugi szczyt i miejscowosc pograzona w ciemnosciach u brzegow jeziora ale czy to na pewno ta sama miejscowosc, w ktorej mamy spedzic noc?? Czyzbysmy sie zgubili w tak banalny sposob po raz pierwszy w czasie naszej podrozy?

Boimy sie schodzic do wioski, ktorej zarysy wydaja sie tak obce bo jesli to uczynimy i okaze sie to pomylka czeka nas ponowna wspinaczka. Pomaga nam troche nowoczesna technika. Poniewaz za dnia robilem mnostwo zdjec, wlaczam ekran i staram sie porownac zarysy wybrzeza pograzonego w ciemnosciach z tym co sfotografowalem wczesniej. Wszystko wydaje sie byc podobne. Tylko gdzie jest ta droga, ktora szlismy. Schodzimy na oslep przez pola na dol. Wydaje nam sie ze wszyscy w wiosce juz spia. W koncu odnajdujemy jakis pierwszy dom, w ktorym pali sie swieczka. Dobijamy sie do drzwi. Nawet nie znamy nazwy miejscowosci, w ktorej mamy spac, wiec znowu uzywam mojej kamery. Pokazuje Indianinowi sfotografowany wczesniej rynek glowny i on na szczescie radosnie oswiadcza, ze tak tak to tutaj 5 minut drogi na piechote stad. Oddychamy z ulga. Okazuje sie, ze na dole juz wszyscy sie o nas niepokoili.

Jemy kolacje, przebieramy sie w tradycyjne indianskie stroje i idziemy na potancowke. Wchodzimy do dosc duzej sali oswietlonej swiecami. Za stolem siedzi
"komitet sprzedazy piwa, wody i coca coli" zlozony z 4 osob. Piwo 8 zeta a woda 4. Drozyzna, wiec produktow tych nie zakupujemy. Gra orkiestra a Indianki wyciagaja nas do tanca. Naprawde niezle sie bawimy. Tylko dosc szybko moj stroj okazuje sie zbyt cieply. Indianskie ponczo niezle jednak grzeja, bo wieczory bywaja tutaj mrozne.

Po imprezie wpadamy jeszcze na jeden pomysl. Przejdzmy sie nad wode. Jest przeciez tak blisko tylko 50 metrow stad. Ola rezygnuje. Ja ide z Julia. Ona sie mnie pyta: A znajdziemy droge powrotna? Ja na to jasne, przeciez jezioro widac z naszego domu.
Po 15 minutach nad woda juz chcemy wracac. Poczatek trasy wydaje sie oczywisty. Potem juz jest troche trudniej. Julia uwaza, ze trzeba isc w prawo a ja ze w lewo. Poniewaz zawsze twierdzia, ze kiepsko orientuje sie w terenie wybieramy niestety moja opcje. I grzezniemy w jakims blocie, przeskakujemy przez ogrodzenia prywatnych gospodarstw, bo droga normalna sie juz skonczyla az w koncu wyskukujemy na jakas glowna droge, ale w miejscu, ktore w zupelnosci nie przypomina tego, w ktorym mieszkalismy. Jest juz po 1 w nocy i teraz to juz naprawde wszyscy spia. Nie ma sie wiec kogo spytac. Postanawiamy wiec nie zbaczac juz z glownej drogi i jest to dobry pomysl. Pare zakretow i w koncu rozpoznajemy budynek swietlicy w ktorej byla potancowka. Szczesliwi i wyczerpani o 1:30 wracamy do domu. Olenka juz dawno spi. Padamy do swoich lozek i momentalnie zasypiamy.

Nastepnego dnia juz polowa grupy z usmiechem na nas patrzy wiedzac o naszych przygodach w ciemnosci. Odplywamy zegnajac naszych gospodarzy. Opuszczamy ta zaczarowana wyspe, na ktorej tak trudno bylo znalezc droge do miejsca noclegu.
Naszym celem ma byc wyspa Taquile. Nagle jednak podchodzi do nas nasz przewodnik i mowi, ze poniewaz fale sa dosc wysokie nie pojedziemy na wyspe tylko wracamy prosto do Puno. Tlumaczy, ze wielo osob w drodze na wyspe Amantani wymiotowalo i teraz oni zycza sobie powrotu a poza tym moze byc niebezpiecznie bo jak zaleje silnik to juz nie ruszymy. Fale nie wydaja nam sie zbyt wysokie a i wyspa jest w zasiegu reki wiec ostro protestujemy. Niestety nie przynosi to oczekiwanych efektow i nasz statek zmierza do Puno. Po drodze odwiedzamy jeszce raz plywajace wyspy tym razem pogrozone w promieniach slonecznych. Mimo wszystko bylo warto i bylo ciekawie. Czesc ludzi jednak oburzona jedzie do swoich agencji po przybyciu do Puno i odzyskuje po 5 zeta na lebka, my w tym czasie postanawiamy jednak zwiedzic miasto i nie stresowac sie wiecej czyms takim wiedzac ze i tak zaplacilismy za ta wycieczke 20% mniej niz inni.