środa, lutego 15, 2006
Popijajac mate na Isla del Sol. I ... nie tylko mate
Nastepnego dnia do drzwi naszego pokoju puka gospodyni hostalu. ¨Chicos, jest 8.05, nie jedziecie na wyspe, za pol godziny odplywa lodka!!??¨
No tak, kupilismy wczoraj bilety na Isle del Sol, ale oczywiscie nie skapnelismy sie ze miedzy Peru a Boliwia jest godzina roznicy w czasie. Myslelismy ze jest dopiero 7.
Walimy sie w glowy, wstajemy, pakujemy bagaze i lecimy w strone przystani, gdzie juz czeka na nas motorowka, zaladowana w wiekszosci Argentynczykami. Jest to niesamowite jak bardzo podroznicy tej nacji opanowali ta czesc Ameryki Lacinskiej. Wczesniej spotykalismy glownie czystych, grzecznych i nudnawych turystow z Europy czy Ameryki Polnocnej, tutaj kroluja przybysze z kraju tanga i mate. Ladne dziewczyny i mescy, prawdziwi faceci.
Argentynczycy oprocz swoich nieodlacznych termosow charakteryzuja sie luznymi, kolorowymi strojami - najczesciej maja na sobie zakupione zapewne w Boliwi materialowe spodnie w paski. No i bardzo latwo tez poznac ich po akcencie. Zamiast ¨J¨ mowia bowiem ¨SZ¨.
Marcin wchodzi na dach lodki i poznaje tam pierwszych Argentynczykow i Chilijczykow. Ci drudzy czestuja go rumem z cola. Ja na dole poznaje pol Polke, pol Holenderke, ktora bedzie na wyspie pracowac przez pare tygodni jako wolontariuszka, uczac dzieci angielskiego.
Po paru godzinach dobijamy. Nie wysiadamy na poludniu tak jak wiekszosc (jest tu duzo bardziej turystycznie), tylko plyniemy dalej na polnoc wyspy. Jak tylko zblizylismy sie do isla del Sol przestalo padac i pokazalo sie piekne slonce :). Nazwa wyspy jest wiec jak najbardziej uzasadniona. Tak pieknej pogody dawno juz nie widzielismy.
Argentynka spotkana w Cusco polecila nam, zebysmy udali sie do domu rybaka Bernardino. Nie jest to zaden hostal. Rybak uzycza schronienia w zamian za pomoc przy lowieniu lub za drobmna oplata (co laska). Zeby odnalezc jego dom wspinmamy sie na gore po skalach. U dolu przepiekna blekitna woda, w oddali na ladzie osniezone szczyty Andow, a tutaj nieliczne male domki, Indianie i osiolki. W koncu znajdujemy dom rybaka.
Bernardino przyjal genialna strategie. Mijane przez nas hostale staly raczej opustoszale. Tu zastajemy... dwoch Argentynczykow, ktorzy mieszkaja tutaj razem z jeszcze 7 znajomymi. Nawet jezeli kazdy rzuci co laska, rodzina rybaka musi miec z tego niezly zarobek. Strasznie nam sie tu podoba. Prosty domek, w malutkiej wiekowej kuchni pomykaja swinki morskie (miejscowy przysmak), na podworzu bawia sie dzieci, w sloncu wygrzewajace sie koty, trawe pogryzaja osly i barany. Bernardino jest przemilym czlowiekiem, tak samo jak inni czlonkowie jego rodziny. Indianki nie zachowuja jak to zwykle maja w zwyczaju bezpiecznego dystansu, tylko normalnie otwarcie z nami rozmawiaja, smieja sie i zartuja.
Schodzimy do Argentynczykow. Ci oczywiscie czestuja nas mate. Troche gadamy o podrozach i generalnie o wszystkim. Zapraszaja nas zebysmy wieczorem przyszli, bo przygotuja duza kolacje.
Razem z poznanymi na barce Chilijczykami idziemy na spacer po wyspie. Po jakichs 40 minutach marszu po przepieknych gorach dochodzimy do ruin. Tutaj rozkladamy sie na trawie i wpatrujemy w wode migoczaca w promieniach slonca.
Wracamy do wioski, jemy cos i wyruszamy na poszukiwanie alkoholu. Chcemy zakupic jakis trunek na wieczor, ale znalezienie tutaj czegos takiego graniczy z niemozliwoscia.
W koncu pod wieczor Bernardino wysyla jedno ze swoich dzieci zeby nabylo dla nas butelke wodki (za ok. 3 zlote). Co bardzo nas dziwi, zaden z ponad 10 Argentynczykow nie chce partycypowac w zakupie. Chilijczycy boja sie deszczu i rowniez rezygnuja z konsumpcji (ida do swojego hostalu). W rezultacie zostajemy sami biedni - ja i moj nieodlaczny brat z pollitrowa butelka... wodki 96 procentowej. Na cale szczescie pomaga nam troche jeden z Argentynczykow Maxi. Reszta jego rodakow jara jointy. Kultura palenia trawy wsrod Chilijczykow i Argentynczykow musi byc chyba strasznie silna. Jaraja oni doslownie wszedzie, na ulicy, w knajpie, na lodce, zupelnie sie nie przejmujac tym ze jest to zabronione czy ze ktos moglby krzywo sie na nich spojrzec. Zawsze jak ktos jeden zrobi skreta, zapala go i podaje do skosztowania wszystkim zainteresowanym, nawet calkiem nieznajomym. To troche tak jak z podawaniem tykiewki z mate...
Coz my nie palimy, ale przystepujemy do radosnej konsumpcji naszego trunku. Rozpoczyna sie wielka dyskusja polityczna. Taki pewien standard - Ameryka Lacinska contra Europa Wschodnia. Oni wychwalaja komunizm, my go opluwamy. Oni na kapitalizmie wieszaja najgorsze psy, my staramy sie stawac w jego obronie. A wlasciwie to tlumaczyc im, ze wedlug nas to prawdziwy kapitalizm nigdy nie istnial i nie istnieje w zadnym z krajow Ameryki Lacinskiej, a tak naprawde to w czystej formie, tak jak bysmy chcieli nie odnajdziesz go nigdzie na swiecie. Ze tylko Pinochet jeszcze przeprowadzil prawdziwe wolnorynkowe reformy, a zdecydowana wiekszosc rzadow pod przykrywka liberalnych reform poprostu rabowala i bogacila sie kosztem ludnosci.
Nie jest to latwa batalia, przekonac do swojego zdania 10 Argentynczykow. Szczegolnie kiedy 96 procent coraz mocniej uderza do glowy... Ale cos tam chyba wygralismy.
Tak naprawde jednak najwiekszym zwyciesca tego wieczoru byla wodka. Ktora nie wiem dokladnie kiedy, ale jakos pewnie po polnocy zwalila nas calkowicie z nog. Argentynczycy jeszcze caly nastepny ranek beda sie z tego smieli.
Noc u rybaka Bernardino mimo wszystko nalezala do jednej z najlepszych w calej naszej podrozy.
Rano nasi przyjaciele postanawiaja przygotowac cos dobrego do jedzenia. Skladaja sie po 10 bolivianos i prosza rybaka zeby zabil barana. Zona Bernardino prowadzi na skazanie dwa - bialego i czarnego. Tez bysmy chetnie wzieli udzial w uczcie ale nie mamy juz czasu. Za pare godzin odplywa bowiem nasza lodka z poludnia wyspy. Czeka wiec nas dosyc dlugi marsz.
Pijemy z Argentynczykami po raz ostatni mate. Wymieniamy sie adresami i ruszamy.
Nastepnym razem zobaczymy sie w Buenos Aires. Byc moze.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz