piątek, lutego 24, 2006
Przechadzamy sie po ksiezycowej dolinie po czym w centrum La Paz odnajdujemy bar zywcem wyjety z PRLu
Na samym poczatku sprostowanie: w najwyzszej stolicy swiata jednak sa strazacy. To byla jakas bledna, albo poprostu stara informacja. Widzialam ich na wlasne oczy, kiedy rano jechalismy autobusem. Podobno nie jest ich za wielu. Ale SA.
Ruszylismy na wspolne zwiedzanie razem z Felipe. Chcielismy przede wszystkim odwiedzic tutejsze wiezienie. Lonely Planet poswieca mu caly osobny rozdzial, no a jak LP juz nad czyms tak sie rozwodzi to przeciez musi byc ciekawe ;). Nie, tak naprawde to zainteresowalo nas, ze jest to miejsce zamkniete dla przestepcow (wiekszosc zwiazanych z narkotrafico), ale urzadzone zupelnie niczym miasto w miescie. Nie ma tam podobno straznikow, skazani ustanowili wlasne prawa i wlasna hierarchie. W zaleznosci od niej moga mieszkac w niezlych apartamentowcach z telewizorem albo w podlych slumsach. Pracuja i za wszytko musza placic, niczego wtym wiezieniu nie ma bowiem za darmo. Czwartek to dzien wizyt, kiedy przychodza rodziny, z ktorymi ¨mieszkancy¨ moga spedzic czas w jednej z licznych tutaj knajp i restauracji. Nieomylny LP napisal ze wstep jest dozwolony rowniez dla turustow. BA! Ze organizowane sa specjalne toury.
Walimy wiec pod brame wiezienia niczym w dym, zeby nasze nadzieje na przezycie czegos interesyujacego i niezapomnianego niczym tenze dym czympredzej sie rozwialy... Rzeczywiscie przy murze stoi kolejka odwiedzajacych (jest czwartek) ale sa to tylko mieszkancy La Paz - rodziny, znajomi. Gruby straznik o nieprzyjemnym wyrazie twarzy pokazuje nam przybita do sciany tablice ze TURYSTOM WSTEP KATEGORYCZNIE WZBRONIONY. Na nasze prosby i zapytania, czy ¨nie moznaby tego jednak jakos inaczej zalatwic...?¨ reaguje zloscia i w koncu demonstracyjnie wyciaga reke, starajac sie nas zmiesc jak najdajdalej od wejsiowej bramy. Coz z zalem, ale zmiatamy...
Nie pozostaje nam nic innego jak udac sie na zwiedzanie innych atrakcji La Paz i okolic. Busikiem wyjezdzamy poza miasto, zeby przespacerowac sie po Valle de la Luna (Ksiezycowej Dolinie). Jest to polozony wsrod gor i pagorkow pustynny obszar, na ktorym znajduja sie przedziwne fromacje skalne. Placimy wstep i ruszamy na przechadzke po tej dziwnej krainie piachu i kaktusow. Zajmuje nam to jakas godzine z hakiem. W pewnym momencie zbaczamy z trasy, zeby odkryc ze Ksiezycowa Dolina jest nie tylko atrakcja turystyczna, ale takze miejscem hodowli swin. Wsrod tych przedziwnych skalnych formacji znajduja sie zagrody, chlewiki a nawet male jaskinie ktore laskawie udzielaja zwierzatkom cienia.
Busikiem wracamy z powrotem do miasta, po ktorym jeszcze troche lazimy. Robimy z Marcinem nasz stary trik. Chcemy bowiem ruszyc nastepnego dnia do dzungli ale nie wiemy dokladnie dokad najlepiej pojechac, gdzie jest co do zobaczenia etc. Udajemy sie wiec do paru agencji turystycznych. Nie zamierzamy bron Boze kupowac zadnego nudnego touru, ale kiwamy powaznie glowami (smiejac sie w duszy szczerze), kiedy mile Panie pokazuja nam oferty splywu rzekami Beni i Mamore za 300 - 400 dolcow za 3 dni). Wychodzimy stamtad z kolorowymi folderami, waznymi dla nas informacjami i pewnoscia ze nastepnego ranka udamy sie na dworzec autobusowy, a stamtad w 20 godzinna podroz do Rurrenabaque - miejsca skad mamy nadzieje znalezc jakas miejscowa lodke ktora powiezie nas rzeka Beni wglab dzungli.
Pod wieczor jestesmy troche zmarznieci i chcemy napic sie czegos cieplego. W samym centrum przy placu San Francisco jedna z knajp oferuje menu za 5 soli. Wchodzimy. Wita nas pani za wielka lada - niczym najprawdziwsza polska szatniarka tudziez barowa i oznajmia nam z krzywym usmiechem ze zupy samej zamowic nie mozemy. jest tylko w zestawie z drugim. Smiejemy sie ze to tak jak dawniej w PRLu, ze jakto - wodke podajemy ale tylko razem ze sledzikiem. Po dlugich pertraktacjach w koncu staje na tym ze Pani poda nam poprostu za 5 bolivianos jedno menu ale skladajace sie z 2 zup. Ilez to lotnosci umyslu potrzeba zeby wpasc na tak sprytne i wyrafinowane rozwiazanie!!
Wchodzimy glebiej i co ukazuje sie naszym oczom?! Najprawdziwszy PRLowski dancing, z migoczaca lustrzana kula oraz didzejem (coz... z ta drobna roznica ze dj jest indianinem) zapuszczajacym ckliwe piosenki i zachecajacym publike do tanca. Publika do tanca sie nie rwie bo sklada sie ona w wiekszosci z podpitych lekko panow w garniakach. Na prawde rewelacja!! Jemy nasza zupe, popijajac duzym butelkowym piwem. I lza az kreci sie nam w oku.
Wracamy w koncu do naszego Carretero gdzie spedzamy ostatni wesoly wieczor z naszym chilijskim przyjacielem Felipe.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz