niedziela, lutego 26, 2006

Beni. Pierwsza wioska na trasie.


Mkniemy. Nasza lodka przecina metne lustro wody. Tak sobie wlasnie zawsze wyobrazalam Amazonke, tylko ze Beni jest oczywiscie duzo wezsza. Ale dzungla okalajaca jej brzegi, dzungla rozkrzyczana swiergotem ptakow, dzungla o blotnistych brzegach na ktorych wyleguje sie niejeden krokodyl... to wszystko robi niesamowite wrazenie. I czego tak naprawde mozna chciec wiecej. Piekniejszej, egzotyczniejszej selvy z pedzaca przez nia dzika rzeka nie jestem w stanie sobie wyobrazic. Zreszta, co tam Amazonka, smieje sie Marcin, kto by teraz splywal Amazonka, kiedy na topie jest Beni :).
Zar leje sie z nieba, nie ma za bardzo gdzie sie schowac. Dziekujemy Bogu ze jestesmy tu w porze deszczowej, bo normalnie temperatury sa duzo wyzsze no i nie ma chmur ktore teraz czasem udzielaja nam swojego cienia.
Na nasze wczesniejsze pytanie, czy nie mozemy spac w nocy w lodce, kapitanan zasmial sie tylko i odparl, ze nigdy w zyciu bo mogla by wpelznac anakonda. Teraz widzimy jednak sami, ze nie tylko ze wzgledu na anakonde byloby to niemozliwe. Lodka jest poprostu zbyt waska i niewygodna. Na noc dobijamy do jednej z communidad - Soraydy. Mieszka tu kilkadziesiat osob, w tradycyjnych drewnianych, pokrytych sloma domach.
Nie jest to zadne dzikie plemie Indian :) ale to co nas tutaj spotyka przypomina nam troche opowiesci Cejrowskiego z ksiazkki ¨Gringo wsrod dzikich plemion¨. Wychodzimy na lad o jakiejsc 17, jest wiec jeszcze widno i kawal dnia przed nami. Wita nas ojciec jednej z rodzin po czym... niczym roj pszczol oblega nas gromadka dzieci. Dziewczynki sa zainteresowane glownie moja postacia, mam wrazenie ze Marcina troche sie boja. Pytaja mnie sie czy nie chce zagrac z nimi w kosza. Za chwile biegniemy juz z pilka na boisko. Rozpoczyna sie walka, bo kazda chce byc ze mna w druzynie. Odpowiadam im ze to gra nie warta swieczki, bo ja bardzo slabo gram. To chyba ma dla nich jednak najmniejsze znaczenie. ¨Doña, podaj pilke, doña tutaj!!!¨ Przekrzykuja sie biegajac szalenczo od jednego kosza do drugiego. Jak to bylo do przewidznia moja druzyna przegrywa :).
Dzieci pokazuja nam swoja szkole i oprowadzaja po wiosce. Biegamy od jednego domu do drugiego. Miedzy niektorymi dziewczynkami mozna zauwazyc niesamowita rywalizacje. Ciagle jedna albo druga lapie mnie za reke i chce mnie gdzies zaciagnac tak, zeby inne tego nie widzialy. Wogole mlodsza czesc community jest chyba calkowicie zdominowana przez plec piekna. Chlopcy sa spokojniejsi i raczej trzymaja sie na uboczu. Oprowadzajace mnie dziewczyny maja mniej wiecej po 8 lat. Ich 12 letnie kolezanki, trzymaja sie od tych dzieciecych zabaw juz z pewnym dystansem. Sa to juz bowiem w tych spolecznosciach panny na wydaniu. Dziewczeta w wieku lat 12 - 15 to najbardziej chodliwy towar na matrymonialnym rynku.
W pewnym momencie dochodzimy do jednego z domow. ¨Tutaj mieszka senora. zaraz do nas wyjdzie¨ - oznajmiaja mi moje przewodniczki. Spodziewam sie wiec jakiejs kobiety w powaznym wieku. Tymczasem drwzi otwiera kilkunastoletnie dziewcze (15, 16 lat?), ktore oznajmia mi ze zamieszkuje tu ze swoim mezem. Za pare miesiecy narodzic ma sie jej pierwsze dziecko. Ma nadzieje ze bedzie to coreczka.
Rozstawiamy z pomoca dzieci namiot. Jestesmy juz dosyc glodni. Z Rurre przywiezlismy troche chleba i puszki z ryba. Wyjmujemy wiec jedna z nich, maslo, bulki i udajemy sie na laweczke. Jest to chyba najgorszy ze wszystkich momentow w Soraydzie. Dzieci oblegaja bowiem calkowicie otwierajacego nozem puszke Marcina i rozpoczynaja... zamawianie. ¨Trzecia dla mnie!!¨ - wykrzykuje jedna z dziewczynek, ¨A czwarta dla mnie!!!¨ - przekrzykuje ja druga i smieja sie przy tym w nieboglosy. Kanapki z trudem przechodza nam przez gardlo. Informujemy dzieci, ze nie mozemy sie z nimi podzielic bo nic dla nas nie zostanie. Obiecujemy ze przywieziemy im jakies slodycze w drodze powrotnej. Zreszta wiemy tak naprawde, ze to proszenie o jedzenie nie wynika z glodu, tylko z checi sprobowania czegos nowego oraz ze zwyczajnej dzieciecej przekory. Ale czujemy sie conajmniej dziwnie...
Czujemy sie tez dosyc nieswojo kiedy dzieci biegna za nami do toalety i zadaja co chwile pytanie, czy juz sie mylismy i jesli nie to czy bedziemy sie zaraz myc.
Jak sie wkrotce oczywiscie okazuje, nasze mycie sie (w szopie, zbudowanej z przeswitujacych desek) jest dla nich zrodlem kolejnej atrakcji. Kiedy stoje na golasa polewajac sie zimna, przyjemna woda z wiadra slysze tupot dzieciecych nozek od drzewa do szopy i z powrotem oraz towarzyszace temu radosne okrzyki i chichy. A gringa sie myje, gringa to, gringa tamto. Moj brat przezywa pozniej to samo.
Kiedy robi sie juz calkiem ciemno siadamy z kapitanem i el Flaco (Rafaelem, ktory tez plynie na Carmen i z ktorym sporo gadalismy w ciagu dnia na lodce) nad brzegiem rzeki. Jesus opowiada nam o swojej mlodosci, swoich podrozach i sercowych podbojach. Teraz jest juz facetem kolo 60ki, z wielkim brzuchem i bez paru zebow na przedzie. Ale w jego oczach pala sie plomyki mlodosci. Nasz kapitan ma w sobie jeszcze bardzo duzo zycia.
Zmeczeni wrazeniami calego dnia, wpelzamy do naszego namiotu. W koncu jestesmy niewidoczni i mamy chwile spokoju!

Brak komentarzy: