sobota, lutego 25, 2006
Droga umarlych ruszamy tam, gdzie zaczac sie ma prawdziwa przygoda
Z rana jedziemy na ulice skad odjezdzaja busy do Rurrenabaque - miejscowosci polozonej w dzungli, przez ktora przeplywa rzeka Beni. Tamtedy chcemy wplynac do samego serca selvy, doplynac do wiosek miejscowych Indian, zobaczyc tygrysa albo jakies inne egzotyczne zwierze, no poprostu przezyc taka prawdziwa przygode o jakiej marzy pewnie wiekszosc podroznikow! Zabawne, bo juz na tablicy ogloszeniowej naszej firmy autobusowej Trans Total widnieje napis: ¨prawdziwa przygoda zaczyna sie juz tutaj¨.
Czujemy sie naprawde niezle podeksytowani. Tym bardziej ze czeka nas 20 godzinna podroz, ktorej gwozdziem programu bedzie przejazd Routa de las Muertes (Droga Umarlych) - polozona na wysokosci 3 - 4 tys metrow npm szosa, z ktorej w bezkresna odchlan spada w ciagu roku kilkadziesiat samochodow. Niezla jazda zaczyna sie juz przed bramkami oslawionej Routy. Najpierw wchodzi facet, ktory przechodzac od siedzenia do siedzenia kazdego pasazera z osobna blogoslawi. Az przechodza mnie ciarki. Pozniej wsiadaja dwie babki ze strzykawka. Rozdaja one bezplatne szczepienie przeciwko zoltej febrze. Nam rowniez zaproponowaly. Coz.. my zeby sie zaszczepic na ta niebezpieczna chorobe musielismy wystac swoje w szpitalu MSWiA w Warszawie i zaplacic jeszcze za to olbrzymie pieniadze, tutaj zas mila pielegniarka przychodzi z igla pod twoj nos, nic nie musisz placic, ba! nie musisz nawet ruszac sie z miejsca! Pare osob korzysta z uslug milych pan i ruszamy!
Droga Umarlych jest naprawde przepiekna. W pewnych miejscach jedziesz takim cieniutkim przesmykiem po samym szczycie gory o wysokosci 4 tysiecy metrow. Robi wrazenie. Tez dzieki niesamowitej, egzotycznej roslinnosci. Ale zeby bylo az tak strasznie, ze nam sie wydaje ze spadniemy w przepasc to nie...
Trans Total mial jednak chyba racje. Przygoda zaczela sie juz z momentem wejscia do autokaru. Tak naprawde przez cala droge cos sie dzialo. Czasem trudno nawet opisac co. Mielismy wrazenie ze ludzie nagle burza sie zupelnie bez przyczyny, zrywajac sie z krzykiem z krzesel, czy wygladajac co chwila nerwowo przez okno. Dwa razy wydarzylo sie cos co rzeczywiscie zaklocilo spokoj jazdy. Pierwsza rzecz to przebudowa drogi. Musielismy czekac chyba z godzine az spychacze uprzatna zalegajacy piach. Druga - tragiczniejsza - nasz autobus przejechal po nogach jakiemus mezczyznie. Z tego co zrozumielismy to startal sie on do autobusu wskoczyc w biegu. Nie wiemy dokladnie. W kazdym razie zabralismy rannego zeby zawiezc go do szpitala w nastepnej miejscowosci.
Obok nas siedziala Holenderka. Taka zwariowana blondynka w srednim wieku. Na nosie duze okulary. Wykupila sobie tour po pampie. Na nasze pytanie po co jedzie do dzungli odpowiedziala (a w jej oczach blysnelo w tym momencie jakies szalenstwo): ¨Chce zobaczyc anakonde¨.
W koncu po ponad 20 godzinach jazdy - Rurre. Miasteczko oddychajace piachem i goracem. Male domki. Na dlugosci ulicy - rozkraczone duze, brudne ciezarowki. Jak wam opisac Rurre? Widzieliscie cos takiego moze w filmach o Dzikim Zachodzie (z ta mala roznioca ze tutaj oprocz piachu i kaktusow, dookola najprawdziwsza dzungla), gdzie glowni bohaterowie zanim cokolwiek zrobia zawsze najpierw musza wejsc do pustawego baru, gdzie barman w kapeluszu poda im zimne duze piwo, a moze Rurre to cos bardziej jak jedna z tych afrykanskich miejscowosci z filmow sensacyjno - romansowych. Nie wiem. Bylismy w boliwijskiej dzungli i pewnie nie da sie tego porownac z zadnym innym miejscem na ziemi. Ale rozne glupie skojarzenia przychodza czlowiekowi w takich chwilach do glowy.
Prosto z dworca udalismy sie nad rzeke i zaczelismy pytac ludzi jak tu mozna poplynac na polnac, czyli w dol Beni. Ku naszej rozpaczy uslyszelismy odpowiedz ze nic w tata strone prawie nie plynie. W koncu jednak uzyskalismy informacje zeby udac sie do niejakiego Williego, ktory jezdzi w tamtym kierunku po drewno. Willy mieszka przy nastepnej ulicy rownoleglej do rzeki. Pokrzepieni juz nieco nadzieja ruszylismy czym predzej w ta strone. Spytany po drodze o dom Williego mezczyzna, wlasciciel pensjonatu (bardzo zreszta nieprzyjemny) odpowiedzial nam ze jego tesc Jesus za pare godzin bedzie plynal w tamta strone. Po chwili pojawil sie i sam Jesus, ktory oznajmil ze tak i owszem jedzie w podroz 20 dniowa w dol rzeki w celach handlowych (sprzedaje, kupuje) i jak najbardziej zabierze nas z soba dokad tylko chcemy. Umowilismy sie ze poplyniemy z nim 2 dni za 50 bolivianos od lebka do comunidad Carmen, bo stamtad w miare latwo jest wrocic z powrotem. Jesus, powiedzial ze jak polyniemy dalej to mozemy czekac z tydzien albo i wiecej na transport z powrotem. Tyle czasu az nie mielismy.
W domu naszego nowego towarzysza podrozy umylismy sie i wyszykowalismy. Zakupilismy jedzenie. I udalismy sie do naszej lodki... Mhhm... Coz. Wyobrazalismy sobie ze bedzie to barka wielkosci tej jaka plynelismy w Panamie z Indianami Kuna, tymaczasem oczom naszym ukazalo sie dlugie waziutkie czulno, zaladowane cale rzeczami i kilkuosobowa zaloga. Na takiej lodeczce poprostu siadasz i plyniesz nie ruszalac sie prawie przez cala droge. A kilka centymetrow od twojego ciala, lustro rzeki, w ktorej... krokodyle, piranie, anakondy...
Coz. Przelykamy sline i wsiadamy. PRAWDZIWA przygoda chyba jednak zaczyna sie dopiero tutaj!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz