wtorek, lutego 14, 2006

Jezioro Titicaca i bladzenie w ciemnosciach


Wstajemy rano i wsiadamy do busika, ktory zabiera turystow z kazdego hotelu. Myslalem sobie: znowu kupilismy tour, moze przynajmniej bedzie wesolo, bo kogos ciekawego poznamy. W busiku na to sie raczej nie zapowiada. Jedna babka, siedzaca obok Oli, w podeszlym wieku, chyba z Peru, modli sie trzymajac w reku rozaniec. Za mna para Dunczykow pamietajaca chyba II wojne swiatowa. No to swietnie:))

Na szczescie okazuje sie, ze wsiadamy na statek, na ktory rozne agencje wyslaly swoich turystow w roznym wieku i z roznych krajow. Uff, jest tez troche mlodszych uczestnikow tej wielkiej wyprawy. Na przeciwko mnie siada dlugowlosa blandynka i dosc czesto sie usmiecha. Ma wyrazna slowianska urode, ale nie moge okreslic z jakiego jest kraju. Wchodzimy razem na dach statku. Sama mnie zagaduje: "skad jestes?" "Z polski odpowiadam.", "A ja z Rosji, wlasnie sie tak wam przysluchiwalam i obstawialam na jakis slowiaski kraj." Okazuje sie, ze mieszka na codzien w Danii od 5 roku zycia. Podrozuje samotnie po Ameryce Lacinskiej i ma ten sam plan podrozy co my tylko jedzie w odwrotnym kierunku. Jest wiec doskonala okazja, zeby wymienic sie doswiadczeniami. W przeciwienstwie do nas Julia, bo tak ma na imie chce wjechac takze do Kolumbii i Wenezuelii. Kolejna samotna odwazna dziewczyna, ktora przemierza tysiace kilometrow prawie niczego sie nie bojac. Jak sie jednak pozniej dowiadujemy ma przy sobie jednak gaz i noz, a tak na wszelki wypadek.

Pogoda nam nie sprzyja. Doplywamy do tak zwanych Plywajacych Wysp. I niestety leje jak z cebra. Wysiadamy i przygladamy sie zyciu miejscowych. Nigdy nie chcialbym spedzic tutaj wiecej niz jednej nocy. Kazda z wysepek to taka wielka kupa slomy ulozonej w ten sposob ze tworzy ona wyspe wielkosci dzialki rekreacyjnej na Mazurach. Ludzie zyja tu tez w takich slomiano - bambusowych miniaturowych chatkach. Warunki naprawde prymitywne. A i pare razy do roku wyspe trzeba odbudowywac, zeby jej woda nie pochlonela. Oprocz rybactwa glownym zajeciem mieszkancow jest przyjmowanie turystow. Przed kazdym domem buduja wiec ministoisko z roznymi pamiatkomi. Nawet dzieci biegaja za nami i staraja sie sprzedac swoja rysunki za 1 sola. "tutaj moj tatus lowi ryby, a tutaj mamusia gotuje obiad." Lamiemy sie i oczywiscie kupujemy slodki rysuneczek od 6 letniej indianki. Odwiedzamy jeszcze jedna wyspe, na ktorej oprocz tradycyjnych domow widac takze bardziej komfortowe kryte blacha. Sa jednak zupelnie nie klimatyczne i raczej psuja krajobraz.

Okolo 14 docieramy do celu naszej dzisiejszej podrozy wyspy Amantani. Tutaj czekaja juz na nas nasze indianskie rodziny. Kazda rodzina bierze po 2,3 albo 4 osoby. Poniewaz blizej zaprzyjaznilismy sie z Julia postanawiamy, ze wspolnie udamy sie do naszej kwatery. Indianie z wyspy sa troche ciemniejsi, niz ci z ladu, ale posluguja sie tym samym dialektem Inkow. Dostalismy pokoj 3 osobowy w prostych, ale znosnych warunkach. Niestety na ma lazienki a tylko slawojka oddalona o 50 metrow od domu. Za oswietlenie bedzie tez sluzyc nam swieczka, bowiem na wyspie chyba wogole nie bylo elektrycznosci. Szybko zaprzyjazniamy sie z nasza rodzina, ktora jest bardzo sympatyczna i serwuje nam pierwszy posilek.

Wyspa zdowminowana jest przez 2 wzgorza na ktorych znajdowaly sie pozostalosci swiatyn ku czci slonca i ksiezyca. Dochodzimy z przewodnikiem na pierwsze wzgorze. Nie slucham wszystkiego co mowi bowiem spotykam mloda Indianke ktora ma pilke i okazuje sie ze niezle potrafi sie nia poslugiawac. Odbijamy wiec miedzy soba pilke budzac duze zainteresowanie naszej grupy. W koncu nasz przewodnik sie wkurza i zwraca nam uwage, ze pograc to sobie mozemy jak on skonczy mowic. Dobra niech mu bedzie.

Nasz guide nareszcie konczy i mamy czas wolny. Mozemy sami wspiac sie na szczyt i obejrzec ruiny. Widok jest przepiekny. Z gory roztacza sie malowniczy widok na jezioro. A na dodatek zbliza sie zachod slonca. Nasz przewodnik zaznaczyl, ze nasze rodziny beda czekac na nas tak dlugo na placu glownym, az nie wrocimy. Nie przejmujac sie czasem zwiedzamy wiec. Mimo ze jest juz szaro Rosjanka proponuje nam ze mozemy wspiac sie na drugie wzgorze. Ola uwaza, ze to glupì pomysl, bo bedziemy wracac po ciemku. Julia mowi, ze ona idzie i tak sama. Troche nie chcemy jej tak zostawiac i ruszamy. Wspianamy sie po kamieniach i juz w ciemnosciach docieramy na szczyt. Czasem by zlokalizowac Julie i Ole musze wolac glosnio, by dowiedziec sie, z ktorej strony nadejdzie odpowiedz. Slonce juz dawno zaszlo i droge oswietla nam jedynie ksiezyc, ktorego swiatlo przepieknie odbija sie w lustrze wody. Julia wdrapuje sie jescze na szczyt malej piramidy a my na nia czekamy. W koncu nadszedl czas powrotu. W dol znalezlismy o wiele wygodniejsza droge ulozona z kamieni. Idziemy i idziemy. Schodzimy na dol i okazuje sie ze wcale nie jestesmy w tym samym miejscu, w ktorym sie wczesniej znajdowalismy. Niby widac drugi szczyt i miejscowosc pograzona w ciemnosciach u brzegow jeziora ale czy to na pewno ta sama miejscowosc, w ktorej mamy spedzic noc?? Czyzbysmy sie zgubili w tak banalny sposob po raz pierwszy w czasie naszej podrozy?

Boimy sie schodzic do wioski, ktorej zarysy wydaja sie tak obce bo jesli to uczynimy i okaze sie to pomylka czeka nas ponowna wspinaczka. Pomaga nam troche nowoczesna technika. Poniewaz za dnia robilem mnostwo zdjec, wlaczam ekran i staram sie porownac zarysy wybrzeza pograzonego w ciemnosciach z tym co sfotografowalem wczesniej. Wszystko wydaje sie byc podobne. Tylko gdzie jest ta droga, ktora szlismy. Schodzimy na oslep przez pola na dol. Wydaje nam sie ze wszyscy w wiosce juz spia. W koncu odnajdujemy jakis pierwszy dom, w ktorym pali sie swieczka. Dobijamy sie do drzwi. Nawet nie znamy nazwy miejscowosci, w ktorej mamy spac, wiec znowu uzywam mojej kamery. Pokazuje Indianinowi sfotografowany wczesniej rynek glowny i on na szczescie radosnie oswiadcza, ze tak tak to tutaj 5 minut drogi na piechote stad. Oddychamy z ulga. Okazuje sie, ze na dole juz wszyscy sie o nas niepokoili.

Jemy kolacje, przebieramy sie w tradycyjne indianskie stroje i idziemy na potancowke. Wchodzimy do dosc duzej sali oswietlonej swiecami. Za stolem siedzi
"komitet sprzedazy piwa, wody i coca coli" zlozony z 4 osob. Piwo 8 zeta a woda 4. Drozyzna, wiec produktow tych nie zakupujemy. Gra orkiestra a Indianki wyciagaja nas do tanca. Naprawde niezle sie bawimy. Tylko dosc szybko moj stroj okazuje sie zbyt cieply. Indianskie ponczo niezle jednak grzeja, bo wieczory bywaja tutaj mrozne.

Po imprezie wpadamy jeszcze na jeden pomysl. Przejdzmy sie nad wode. Jest przeciez tak blisko tylko 50 metrow stad. Ola rezygnuje. Ja ide z Julia. Ona sie mnie pyta: A znajdziemy droge powrotna? Ja na to jasne, przeciez jezioro widac z naszego domu.
Po 15 minutach nad woda juz chcemy wracac. Poczatek trasy wydaje sie oczywisty. Potem juz jest troche trudniej. Julia uwaza, ze trzeba isc w prawo a ja ze w lewo. Poniewaz zawsze twierdzia, ze kiepsko orientuje sie w terenie wybieramy niestety moja opcje. I grzezniemy w jakims blocie, przeskakujemy przez ogrodzenia prywatnych gospodarstw, bo droga normalna sie juz skonczyla az w koncu wyskukujemy na jakas glowna droge, ale w miejscu, ktore w zupelnosci nie przypomina tego, w ktorym mieszkalismy. Jest juz po 1 w nocy i teraz to juz naprawde wszyscy spia. Nie ma sie wiec kogo spytac. Postanawiamy wiec nie zbaczac juz z glownej drogi i jest to dobry pomysl. Pare zakretow i w koncu rozpoznajemy budynek swietlicy w ktorej byla potancowka. Szczesliwi i wyczerpani o 1:30 wracamy do domu. Olenka juz dawno spi. Padamy do swoich lozek i momentalnie zasypiamy.

Nastepnego dnia juz polowa grupy z usmiechem na nas patrzy wiedzac o naszych przygodach w ciemnosci. Odplywamy zegnajac naszych gospodarzy. Opuszczamy ta zaczarowana wyspe, na ktorej tak trudno bylo znalezc droge do miejsca noclegu.
Naszym celem ma byc wyspa Taquile. Nagle jednak podchodzi do nas nasz przewodnik i mowi, ze poniewaz fale sa dosc wysokie nie pojedziemy na wyspe tylko wracamy prosto do Puno. Tlumaczy, ze wielo osob w drodze na wyspe Amantani wymiotowalo i teraz oni zycza sobie powrotu a poza tym moze byc niebezpiecznie bo jak zaleje silnik to juz nie ruszymy. Fale nie wydaja nam sie zbyt wysokie a i wyspa jest w zasiegu reki wiec ostro protestujemy. Niestety nie przynosi to oczekiwanych efektow i nasz statek zmierza do Puno. Po drodze odwiedzamy jeszce raz plywajace wyspy tym razem pogrozone w promieniach slonecznych. Mimo wszystko bylo warto i bylo ciekawie. Czesc ludzi jednak oburzona jedzie do swoich agencji po przybyciu do Puno i odzyskuje po 5 zeta na lebka, my w tym czasie postanawiamy jednak zwiedzic miasto i nie stresowac sie wiecej czyms takim wiedzac ze i tak zaplacilismy za ta wycieczke 20% mniej niz inni.

Brak komentarzy: