środa, lutego 15, 2006

Swieto Virgen de la Candelaria w Puno


Postanowilismy zostac jedna noc w Puno dluzej i nie ma naprawde czego zalowac. Byla to znakomita decyzja. W sobote leje deszcz ale my dzielnie przemieszczamy sie po ulicach obserwujac pochod tanczacych ludzi w strumieniach deszczu. To chyba przygotowanie do jutrzejszej uroczystosci.

Ola postanawia zostac w domu bo cala przemokla a ja ide z Julia na nocne tance. Naprawde troche niesamowicie wyglada ten pochod ludzi, czasem juz w podeszlym wieku wykonujacych taneczne podskoki. Wsrod maszerujacych Puruwianczykow dostrzegamy grupe mlodych turystow uczestniczacych w pochodzie i poruszajacych sie dosc sprawnie w rytm muzyki. Byli to prawie sami faceci tanczcy nie zwazajac na deszcz. Bardzo nam sie to spodobalo, wiec po prostu przylaczamy sie. Pierwsze kroki sa trudna ale potem sie rozkrecamy. Ogladaja nas tlumy widzow, ktorych mijamy. Peruwianczycy sa niezle rozbawieni faktem, ze cudzoziemcy uczestnicza w ich tradycyjnym pochodzie. Deszcz sciaka nam po policzkach. Juz nawet nie wiem czy jakas czesc mojej garderoby jest sucha. Po prostu tanczymy wszyscy ja w transie. Nagle jakis faceto okolo 60 wskakuje do kaluzy i zaczyna w niej dziko podskakiwac:)) chlapiac nas dodatkowo niemilosiernie. Naprawde bardziej smieje sie z tego niz mialbym sie przejmowac, bowiem juz nic nie jest nas w stanie bardziej zmoczyc. Po okolo 2 godzinach mamy dosc. Odlaczamy sie od pochodu i szukamy jakiegos miejsca gdzie mozna wypic czekolade na goraca. Nie jest to proste, bowiem w Peru jest mnostwo dusznych barow z tania zywnascia a bardzo malo kafejek, gdzie mozna wypic kawe np i zjesc jakies ciastko. W koncu cos znajdujemy i na rozmowach o zyciu i o wszystkim konczymy ten wieczor.

Nastpenego dnia wstajemy rano i idziemy z Ola na zakupy. Sniadnai robimy w hostelu Juli, bo tam maja kuchnie. Niestety po przybyciu babka nas ochrzania ze kuchnai jest tylko dla gosci hotelu i co my sobie myslimy. Tlumaczymy jej, ze chcemy zjesc z koleznaka sniadania. To nie pomaga ona moze ale my nie. Kurcze. Wnerwilo nas to, bowiem normalnie w Puru taniej jest zjesc w barze niz zrobic sobie sniadanie. A tutaj juz nakupilismy roznych produktow. W koncu babka sie uspokoja prosimy ja jeszcze raz i sie zgadza.

Po sniadaniu wychodzimy na miasto. Otacza nas nagle kolorowy korowod tancerzy. Przez miasot przechodzi grupa taneczna za grupa. Sa i tradycyjne roznokolorowe stroje indianskie a takze jakies takie kiczowate niewiadomo jakie. Sa tez ludzie przebrani za niedzwiedzie. Oj ci to maja najgorzej. Dzis niemilosiernie swieci slonce, wiec te tanczace zwierzaki musza czasem zdjac nakrycie oglowy odkrywajac przed wszystkimi swoje ludzkie pochodzenie.

Jest naprawde wesolo i kolorowo. Peruwianczycyc czestuja mnie piwa. Sa radosni i rozesmiani. Jest tez kompletnie bezpiecznie. Naprawde z zalem mysle ze za chwile za pare godzin przyjdzie mi uposcic kraj, ktory z Ola tak pokochalismy, Peru. Ale niestety czas ten nadszedl. Zegnamy sie z Julia, ktora rusza dzis do Cuzco a my wsiadamy do autobusu, ktory wiezie nas w strone granicy z boliwia. Po 3 godzinach za 6 soli jestesmy juz tam, gdzie konczy sie nasze kochane Peru. Ale na pewno tu kiedys wrocimy, to sobie obiecujemy.

Brak komentarzy: