piątek, marca 10, 2006

Uyuni. Ostatnie miasto


Przyjechalismy do Uyuni, zalokowalismy sie w hostalu w jednym pokoju z pewnym Ekwadorczykiem i ruszylismy na obchod po miescie w poszukiwaniu touru na pustynie soli - Salar de Uyuni. Chcielismy wyjechac tylko na jeden dzien i dalej ruszac do Chile, ale po pierwsze okazalo sie ze autobusy do granicy wyjezdzaja dopiero za kilka dni, a po drugie zobaczylismy zdjecia w agencjach i doszlismy do wniosku ze jednego dnia zobaczymy tylko maly skrawek tej pieknej poludniowoboliwijskiej ziemi. Fotografie roznokolorowych lagun przekonaly nas do wykupienia jednak touru 3 dniowego - ktory zakonczyc sie mial w Chile, w San Pedro de Atacama, a wiec jak dla nas super wygodnie. Kosztowal az 60 dolarow na lebka. Nigdy tyle na tour nie wydalismy, ale coz. W inny sposob sie tego wszystkiego zobaczyc poprostu nie da, nikt w tym regionie nie mieszka, nic oprocz turystycznych jippow tam nie jezdzi. Wiec chyba naprawde warto zainwestowac te pieniadze.
Uyuni. Chodzilismy po tym malutkim, tetniacym zyciem miasteczku i CHLONELISMY BOLIWIE. Tak troche szalenczo, histerycznie. Bo juz po raz ostatni. O.K. pojedziemy na pustynie i nad laguny, ale to nasz ostatni kontakt z prawdziwym zyciem tego kraju. Z bieda i tandeta. Z indianskimi ciemnymi twarzami. Z tysiacem straganowych stoisk gdzie mydlo i powidlo mozesz dostac za grosze.
Kupujemy empanady wysmazane na patelni przez stara Indianke, podawane z goracym napojem koloru wisni i siadamy przy malym, prowizorycznym stoliczku z mieszkancami Uyuni. Patrzymy sie na ich twarze i sluchamy ich rozmow. Gapimy sie na ulice. Nabywamy na zapas szamponu i innych rzeczy, bo w Chile drogo.
Wracamy do hotelu i odbywamy toporna dyskusje z jednym Brazylijczykiem. Jest on mlodym glupawym idealista. Oczywiscie nienawidzi Stanow Zjednoczonych i kapitalizmu, ale to akurat zadna nowosc, bo podobne poglady maja raczej wszyscy napotykani przez nas mlodzi ludzie z Ameryki Lacinskiej, wyznaje on jednak cos co nosi absurdalna (bo juz sprzeczna sama w sobie) nazwe - socjalizm libertarianski. Nie chce mis ie tu rozwodzic nad jego zalozeniami, bo to strata czasu, przytoczyc moge jedno z nich, ze wszyscy sa rowni i nikt nie moze nikomu podlegac, dlatego tez w kazdym przedsiebiorstwie kazdy powinien zajmowac sie wszystkim - tzn jedna osoba rano by zmywala podloge, a wieczorem zarzadzala firma. I takie tam bzdury.
Ale dowiedzielismy sie tez czegos ciekawego. Nie od Brazylijczyka coprawda, ale od Ekwadorczyka Sebastiana (z ktorym mieszkalismy). Opowiedzial nam on jak wyglada sytuacja na uniwersytetach publicznych w Quito i innych miastach w jego kraju. Uniwersytety sa totalnie zdominowane przez lewicowe, sympatyzujace mocno z komunizmem grupy. Najbardziej skrajne z nich sa zapatrzone w maoizm, dlatego tez ich czlonkow nazywa sie Chinczykami. Chinczycy chrzcza kazdego nowego studenta. Biora go w obrobke, zeby sprawdzic jakie ma poglady polityczne. Jesli sa nieodpowiednie - dowidzenia. Najbezpieczniej dla niego jak opusci uczelnie. Jesli nie, moze przydarzyc mu sie cos zlego. Sebastian mieszkal na przeciwko jednej z uczelni publicznych i niejedno widzial. Sam studiuje prywatnie.

I tak, na romowach ciekawych i tych calkiem glupich i bezplodnych, konczyl sie nasz ostatni dzien w boliwijskim miescie.

Brak komentarzy: