środa, marca 15, 2006

Zujac koke po raz ostatni


Ostatni dzien naszego touru. Przed switem zawoza nas zebysmy zobaczyli gejzery i wykapali sie w goracym zrodle. Jest tak zimno, ze tylko jakies 2 osoby decyduja sie rozebrac i wejsc do wody. Tak mijaja ostatnie chwile w Boliwi. Wkrotce zegnamy sie z czescia naszej grupy, wracaja oni z powrotem do Uyuni, a my przesiadamy sie do busu, ktory wiezie nas w strone chilijskiej granicy.
Na godzine przed dojazdem do San Pedro de Atacama, pierwszego miasta w Chile kierowca informuje nas: ¨Do Chile nie wolno wwozic zadnych produktow pochodzenia roslinnego ani zwierzecego, lisci koki, kokainy, ani marijuany. Jezeli jestescie w posiadaniu tych produktow TERAZ JEST CZAS ZEBY JE SPOZYC!¨. Wszyscy buchneli smiechem, po czym siedzacy za nami chilijczycy wyjeli torbe z koka i puscili ja w obieg. Autokar zegnal sie z Boliwia napychajac sobie policzki wysuszonymi, zielonymi liscmi.
Koka nie ma za bardzo smaku. Jej dzialanie, przynajmniej jak dla mnie jest przede wszystkim takie ze budzi, otrzezwia. Nic specjalnego. Kupilismy sobie z Marcinem jeszcze w Peru koszulki, z napisem - ¨Lisc koki nie jest narkotykiem. Jest swiety.¨ Nie jest to tylko haselko, w tej indianskiej rzeczywistosci jest to prawda. ¨Kokita¨jest tutaj wszechobecna. Jeszcze za czasow imperium Inkow byla domena arystokracji, prosty lud nie mial do niej dostepu, pozniej hiszpanscy kolonizatorzy zauwazyli ze robotnicy pracuja wydajniej kiedy zuja te magiczne liscie. Dzisiaj w Peru koke postrzega sie bardziej jako uzywke plebsu, wielu bialych nia pogardza. W Boliwi wiekszosc to Indianie, wiekszosc wiec tez jej uzywa. Raz widzielismy jak babcia w autobusie zwrocila sie z pytaniem do kierowcy czy nie ma ¨kokity¨, bo jej wnuczka boli zoladek. Koka to instytucja.
Chcialam napisac jeszcze krotko o ludziach. Mowiono nam tylokrotnie, ze w Boliwii turysta czuje sie jak nieproszony gosc, ze trudno nawiazac z kimkolwiek kontakt, ze nawet sklepikarze sa niemili. Zupelnie nie odnieslismy takiego wrazenia. Owszem nie mielismy jakiegos super kontaktu z miejscowymi, przez to ze praktycznie nie funkcjonuje tu hospitality, ale zawarlismy pare cennych znajomosci, jak na przyklad z El Flaco, czy chlopakami ze statku, ktorym wracalismy z selwy. Spedzilismy tez jedna noc w boliwijskim domu w Rurre. Poznalismy rowiez troche lepiej miejscowa rzeczywistosc dzieki opowiesciom polskich misjonarzy.
Spedzilismy tu wiecej czasu niz planowalismy, na czym ucierpia Chile i Argentyna. Ale chyba bylo warto. Zobaczylismy najpiekniejsze w calej naszej podrozy krajobrazy. Zmarzlismy na olbrzymich wysokosciach i spalilismy sie w selwie. Przezylismy tez cudowna przygode i uwierzylismy ze dotarcie wszedzie, w najbardziej dzikie regiony jest mozliwe.
Wyjezdzalismy z pewnym zalem z tego tak egzotycznego dla nas kraju. Najbiedniejszego w calej Ameryce Pôludniowej, uskarzajacego sie ciagle ze jest to spowodowane tym ze Chile zabralo im morze. Morze i koka - sa to chyba wlasie 2 glowne przyczyny zwyciestwa w wyborach prezydenckich Evo Moralesa. Koka, bo bronil on zawsze interesow produktorow koki (sam byl jednym z nich), a morze, bo uderzyl on w dume narodowa boliwijczykow, poruszajac z cala moca kwestie zagrabionego przez Chilijczykow przed stoma laty wybrzeza. Wiec tak naprawde populizm, frazesy i indianskie pochodzeie spowodowaly ze wygral, ale zachwyca sie nim cale lewactwo kontynentu.
Wjezdzalismy do Chile, gdzie za kilka dni mial zostac zaprzysiezony kolejny lewicowy przywodca w tej czesci swiata - Michelle Bachelet - nowa prezydentka.

Przekraczalismy granice w gorach. Pare kilometrow, godzina jazdy wystarczyly zeby wjechac nie tylko do innego kraju, ale tez do calkiem innego swiata.

Brak komentarzy: