piątek, marca 10, 2006

Salar de Uyuni


Po raz kolejny kupilismy tour. Zaplacilismy po 60 dolarow, wiec mielismy nadzieje ze czeka nas cos niesamowitego - 3 dniowa wycieczka po bezdrozach Boliwii w jej poludniowym zakatku.

Problemy zaczely sie jednak juz z rana. Jeep z biura mial nas odebrac o 10:30. Jednak byla juz 11:10 a organizatorow wycieczki jak nie bylo tak nie ma. Patrzymy z utesknieniem jak inne grupy turystow opuszczaja miasto. I zazdroscimy im, ze ich biura byly bardziej slowne. W koncu zostawiam Ole sama w hotelu i biegne zdenerwowany do siedziby biura, by dowiedziec sie co sie stalo. Wpadam tam, jest otwarte ale nikogo nie ma w srodku, co jeszcze bardziej mnie wkurza. Na szczescie po 5 minutach pojawia sie gosc, ktory udajac glupiego mowi ze czeakli na nas i nie wiedzeli ze maja nas odebrac z hotelu. Pokazuje im ich wlasna liste uczestnikow wyprawy, gdzie jak byk stoi informacja skad maja nas odebrac. Fact mowi mi , ze wszystko jest ok i ze auto jest juz na pewno pod hotelem i zebym sie tam udal, biegne znowu i napotykam drugo przedstawicielke biura, ktora tym razem mowi zeby wrocil pod biuro bo moja siostra z bagazami juz tam jedzie samochodem.

Siostra kontynuuje teraz dalej ta opowiesc, bo brat udal sie do lazienki wziac prysznic.
A wiec rzeczywiscie. Dzien zaczal sie fatalnie. Ale prawdziwa groteska miala sie rozpoczac dopiero za chwile. Podjechalismy samochodem pod jakis hotel. Z hotelu tego na ramionach pracowniczki biura wywedrowal dziwnie znajomy duuuzy plecak w worku od cukru. Czyzby ktos inny wpadl na taki pomysl jak my? Czy tez raczej znowu nasze drogi splotly sie z nasza pierwotna towarzyszka podrozy - Katka. Nie musze chyba wam mowic, ktora z tych dwoch opcji okazala sie prawda. Spotykalismy Katke juz w roznych dziwnych miejscach, ale tutaj... Ameryka Poludniowa to tak wielki kontynent, ze mozny by pojechac tysiacem drog w miliardy miejsc, a Uyuni to miasto w ktorym dziala chyba ze sto roznych agencji. No ale coz. Katka z tysiaca roznych drog wybrala ta wiadaca, do Uyuni, a z setek agencji wlasnie nasza :).
Reszta uczestnikow wyprawy miala dolaczyc jakos pozniej, jechalismy wiec w 4. My - nieodzywajaca sie do nas ani slowem Katka oraz kierowca - gbur, ktory mial byc jednoczesnie naszym przewodnikiem przez te 3 dni. Mruczal cos pod nosem i na nasze pytanie czy zobaczymy Isle de Pescadores (tak nam powiedzieli w agencji) zabulgotal i wymruczal ze chyba oszalelismy i jak cos nam sie nie podoba to mozemy wrocic do Uyuni.
No to naprawde wykupilismy super tour.
Atmosfera kiepska ale krajobrazy przepiekne. Wjezdzalismy na olbrzymia pustynie soli. Wygladalo to z daleka jak jezioro, z bliska jak snieg. Olbrzymie biale przestrzenie przykryte cienkim lustrem wody. Kiedy dojezdzasz do miejsca gdzie usypane sa male gorki z soli, ktore odbijaja sie w wodzie, wyglada to poprostu bajkowo. Magicznie. Zdejmuje buty i na bosaka przechadzam sie po tej najdziwniejszej jaka w zyciu widzialam pustyni. Do tego jeszcze nad nami blekitne niebo a w oddali, nad gorskimi szczytami gromadza sie czarne chmury i widac ze juz tam leje. Zeby dodac klimatu, czasem chmury przetnie blyskawica.
Stamtad jedziemy do hotelu zrobionego z soli, gdzie dosiada sie dwoch mlodych Walijczykow. Sa to bracia ktorzy zachowuja sie niczym papuzki nierozlaczki. Szczebiocza caly czas miedzy soba, gilgocza sie, bawia i wyglupiaja niczym male dzieci. Sa mili, atmosfera sie polepsza.
Ale tak naprawde fajnie zaczyna sie dopiero, kiedy dosiada sie do nas ostatni uczestik wycieczki - Japonczyk Satoshi. Na Satoshiego jeszcze przyjdzie czas w tym blogu. Jest to jedna z tych osob, ktorym nalezy poswiecic przynajmniej caly rozdzial.
Ale na razie wsiada, nie znamy sie wiec jeszcze dobrze, zamieniamy pierwsze pare slow, zaczynamy rozmawiac.
Ogladamy cmentarzysko pociagow i w koncu pod wieczor dobijamy do hotelu, gdzie mamy spedzic nocleg, podobnie jak grupy z innych agencji. Jest wiec nas duzo. Jadalnia wypelnia sie po brzegi mlodymi Argentynczykami, Chilijczykami, Europejczykami, Kanadyjczykami i Bog wie kim jeszcze.
My siedzimy przy stoliku z nasza grupa. Kierowca podaje nam kolacje. Zaczynamy zartowac na jego temat, nikomu bowiem z grupy nie przypadl on do gustu i jeden z Walijczykow stwierdza w koncu, ze nie ma sie co przejmowac, to w koncu nie zaden przewodnik tylko prosty kierowca, i ze jak bedzie nam cos probowal nastepnego dnia tlumaczyc, wymrukujac cos tam pod nosem, powinnismy zamknac mu usta slowami: ¨Don´t talk, just drive!!¨
Strasznie nas to wtedy ubawilo.
Popijalismy nasze wino z kartonika i whisky Walijczykow i wieczor jakos mijal. Zakonczyl sie na grze w karty z grupa Chilijczykow z innego stolika.

Brak komentarzy: