wtorek, lutego 28, 2006

3 dni na statku


A wiec w koncu ruszylismy. Teraz plyniemy pod prad, wiec podroz ma zajac nam nie 2 ale 3 dni. Nasi rzeczni marynarze nie sa zadowoleni z ilosci zaladowanego przez nich drewna, bedziemy sie wiec zatrzymywac jeszcze po drodze w celu nabycia dodatkowej ilosci tego cennego produktu tropikalnego lasu. Dzieki temu zatrzymujemy sie dosc czesto i mamy mozliwosc poznania kolelnych spolecznosci zyjacych w selwie. Widzimy tez jaka ciezka praca jest wynoszenie drewna z dzungli w porze deszczowej. Pracownicy zanurzali sie prawie po pas w blocie. Moja biedna siostrzyczka niestety tez musiala tego doswiadczyc, gdy przymuszona potrzeba fizjologiczna ruszyla za tragarzami w glab selwy w poszukiwaniu toalety.

Ku memu zdziwieniu nasi marynarze po wykonaniu ciezkiej pracy wskakiwali do wody w celu obmycia sie. Do wody rzeki, ktora kryla w sobie piranie, anakondy i krokodyle. Tacy odwazni, czy moze wiedzeli, ze stworzenia te nie zbliza sie do statku pelnego ludzi. Statek wypelnia sie drewnem. W ten sposob powstaje tez podloze do naszego poslania, zawieszamy moskitiere, ukladamy materace i spiwory, i w ten sposob powstaje nasz przytulny koncik, ktory bedzie naszym schronieniem na najblizsze 2 noce.

Boliwia to kraj lisci koki. I tutaj koke sie uprawia, tutaj tez koke sie zuje. Zuje calymy dniami. Po co?? A po to by nie byc sennym, by ugasic pragnienie, by usmiezyc bol. "Jak dlugo bedzimy plynac dzisiaj?" pytam sie Dawida, sternika na naszym statku. "Tak dlugo az koka nie pozwoli mi zasnoc bracie" - odpowiada mi ten 23 letni marynarz. Jednak okazuje sie ze nie tylko lisc koki pomaga im i dodaje sil. Pojawia sie tez chemia. Tajemniczy bialy proszek, ktory wzmacnia pomoc dzialania lisci koki. I rzeczywiscie. Robi sie ciemno a my wciaz plyniemy. Obserwujemy cudowny zachod slonca i zmeczenie kolo 9 zwala nas z nog. Ale koka wciaz dziala. I nasz sternik pracuje. Statek wciaz mknie dalej na poludnie. Gdzies pewnie kolo 23 konczy sie chyba dzialanie cudownego srodka. Stajemy. Caly statek pogroza sie we snie.

Kolejne dwa dni uplywaja nam na betroskim wylegiwaniu na pokladzie, spozywaniu dosc kiepskich ale pozywnych posilkow murzynskiej kucharki i czytaniu. Walczac z pradem posuwamy sie do przodu i docieramy w koncu szczesliwie do Rurre. Zegnamy sie z zalaga i powracamy na lad.

Opuszczamy kraine ludzi wolnych


Dzis zerkajac na strone onetu zauwazylem wiadomosc: "Zakaz handlu w niedziele coraz blizszy. PIS i Samoobrona popra projek Ligi Polski Rodzin" W takiej chwili nie chce sie naprawde wracac do naszego kraju, ktory juz od 7 lat pajacuje wszystkie wspaniale wzorce Unii Europejskiej, organizacji biurokratycznej, nieefektywnej, bedacej posmiewiskiem dla co bardziej zorientowanych ekonomistow na tym swiecie, kraju, ktory wraca powoli do wielu ograniczen i zakazow z okresu PRL. W tym przypadku takze wzorujac sie na ledwo zipiocych gospodarczo Niemczech chce sie wprowadzic zakaz handlu w niedziele. (zupelnie ignorujac fakt, ze nasi zachodni sasiedzi zastanawiaja sie intensywnie czy nie uwalnic handlu w dzien swiety)

Propozycja ta oznacza, ze ktos, komu sie wydaje, ze jest moim panem a ja jego niewolnikiem bedzie mi mowil, co ja mam robic w niedziele, a co nie? Juz moj pan karze mi pracowac do 65 roku zycia zabierajac wbrew mej woli lwia czesc moich zarobkow. Mezczyzna zyje przecietnie w Polsce 67 lat. Wiec na pewno nie ja skorzystam ze zrabowanych mi pieniedzy, ktorych na oczy nigdy nie zobacze. Ludzie jednak w Polsce kochaja byc niewolnikami i od 15 lat glosuja albo na SLD albo na PIS lub PO. Rzady sie zmieniaja a system jest wciaz ten sam. Sorry nie ten sam. W 1989 roku naprawde odzyskalismy troche wolnosci gospodarczej. Licencjonowane byly tylko 3 dziedziny gospodarki. Dzis licencje po 15 latach "wolnosci" obejmuja 232 obszarow dzialalnosci gospodarczej. Mlody czlowiek po skonczeniu studiow myslacy o swojej przyszlosci zadaje sobie pytanie: Moze otworze jakis biznes? Na przyklad biuro nieruchomosci??? Nie kochany 1 rok szkolenia, licencja. Spadaj na drzewo. A moze tak firma transportowa?? Wal sie gnoju. Nie ma tak latwo. Zezwolenia, licencja, certyfikaty bezpieczenstwa itp. A moze by tak biuro podrozy otwarzyc. Na bezrobocie marsz. 5 lat doswiadzczenia w zawodzie. Licencja. Oto nasza europejska wolnosc. Jeszcze 7 lat temu w Polsce mozna bylo swobodnie prowadzic taka dzialalnosc bez dodatkowych ograniczen. Zerknalem tez na najlnwszy ranking PKB na glowe mieszkanca. Wlasnie przescignela nas juz Lotwa. Rok temu dokonala tego Litwa. Polska schodzi na psy, bowiemy do europejskiej glupoty dodajemy duzo naszej wlasnej. Zakazmy handlu jeszcze w soboty i w srody a na pewno zrownamy sie poziomem dochodu na glowe z Czadem albo Etiopia. Chlop panszczyzniany oddawal swemu panu 10% z tego co wypracowal. Dzis przecietny polski obywatel ponad pol roku pracuje na swego Pana, ktorym jest panstwo, oddajac czasem w roznych podatkach i 70% tego co wypracowal i jeszcze wydaje mu sie, ze jest wolny.

Wszedlem na strone Polki, ktora ze swoim mezem Niemcem uciekla do Paragwaju i zyje sobie szczesliwie w pieknym domu. Na swojej stronie pisze: Ostateczna decyzje o wyjezdzie podjelismy po tym jak urzednik niemiecki przyslal nam instrukcje, ze nasz pies nie moze byc prowadzony na smyczy o dlugosci 1,50 metra tylko 1,55 metra.

I uciekli. Przestali byc niewolnikami. A wielu ludzi z Boliwii marzy o tym by uciec do tego europejskiego raju. Raj ten jednak niebawem sie skonczy. Bogactwo Zachodu to efekt pracy setek pokolen, ciezkiej pracy. I wolnosci gospodarczej. Teraz to bogactwo nie jest mnozone - ono jest przejadane. I UE przegrywa od dawna z USA, z Azja, przegra i z Rosja i z Ameryka Poludniowa. W tym momencie tylko Afryka rozwija sie wolniej od UE.

A ludzie w Boliwii wcale nie sa tacy biedni. Oni maja cos o czym tu w Europie trudno sobie pomazyc - maja wielka wolnosc. Tutaj w boliwijskiej selwie nie ma glodu. Ludzie zyja w prostych chatach, ale tez i inne nie sa im do szczescia potrzebne. Tutaj nie ma mrozu, tutaj zawsze jest cieplo. Kazdy, jesli tylko pragnie moze zajac dowolna ilosc terenu. Tutaj ziemi sie nie kupuje. Tutaj wycina sie kawalek dzungli, zbija domek z drzewa i sie mieszka. Poluje, lowi ryby. Rodzi i wychowuje dzieci, tak jak sie to rodzicom podoba a nie tak jak im nakarze wscibski urzednik. Tutaj natura kieruje zyciem ludzkim. Slonce, deszcze i owady wyznaczaja rytm zycia, w tych spolecznosciach. Sam decydujesz, kiedy wstaniesz do pracy, sam decydujesz, kiedy sie polozysz spac. Tutaj nie ma tez policji. Kazdy nosi przy sobie bron. Ale jakos nie widac, zeby ludzie strzelali do siebie nawzajem. Tu tezn nikt nas nie okradl a wrecz przeciwnie. Zostawilem przez przypadek recznik w lazience z rana i wyjechalem do dzungli. Wieczorem juz dzieci lecialy do nas z radosna wiescia ze maja cos dla mnie. A wiec nie tylko, ze nas nie okradli, ale tez nasze rzeczy gubione przez nas sie odnajdywaly.

Tu w dzungli czas ma tez inne znaczenie. Jak nam potem powiedzieli polscy misjonarze nie ma on tak jak w Europie wymiaru liniowego. Dla miejsowych czas zatacza krag. I wszystko sie powtarza, wiec nie ma znaczenia, ze cos przegapimy bo i tak za jakis czas powrocimy do tego samego punktu. Niestety mielismy mozliwosc przekonania sie o tym na wlasnej skorze. "Bede u Was za godzine"- oznajmia nam Rafael i ta godzina moze zamienic sie w 2-3, 4 godziny. Ale on przyjdzie. Na pewno przyjdzie. Tylko tak naprawde nie wiemy kiedy. Gdy nastal czas powrotu, bylismy umowieni na nastepny dzien na godzine 12-13. Jakiez bylo moje zdziwnie, gdy myjac sie okolo 8 rano nad rzeka ujrzalem nasz statek gotowy do drogi. " To wy jeszcze nie gotowi - przeciez my juz odplywamy" Super. Namiot stoi. Rzeczy nie spakowane. Przeklinajac ostro pakujemy sie w pospiechu. Kiedy juz zaladowalem ostatni pakunek, slysze od kapitana: Nie speszcie sie. Plyniemy jeszcze na polnoc na chwile. Myslalem ze sie zalamie. W koncu ruszylismy okolo godziny 11. Ale i tak szczesliwi, ze znajdujemy sie na pokladzie luksusowej lodki na ktorej przez nastepne 3 dni bedziemy spali, jedli i medytowali.
Ruszamy do Rurre!!! Wracamy z krainy ludzi wolnych do cywilizacji ograniczen i zakazow. Ruszamy lodka, ktorej rzaden europejski urzednik nie dopuscil by to plywania po akwenie wodnym. Ale ona dzial tu od lat. Nie ma zadnych certyfikatow, ale dziala. Cud, czy moze po prostu normalnosc?

Piranie


Wieczorem siedzimy nad brzegiem Beni przy malym stoliczku razem z Rafaelem i pijemy wodke. Opowiada nam o tym jak plywal dalej w dol rzeki az do Brazylii. Zaczynamy sie go dopytywac, czy widzial kiedys dzikich Indian, takich ktorzy chodza bez ubran. Mowi, ze tak, na brzegach rzeki Madidi, w miejscu oddalonym o jakies 10 dni stad. Widzial, ale oni zawsze uciekaja. Jest to chyba taki obopolny strach. Rafael i inni mieszkancy cywilizowanych comunidades boja sie, ze dzicy Indianie ich poprostu zabija, krazy tu wiele historii nawet takich, ze zjadaja oni ludzi. Dzicy znacza w odpowiedni sposob swoj teren tak zeby nikt niepowolany tam sie nie zblizal.
Kiedy slyszymy te opowiesci, zastanawiamy sie czy Cejrowski przypadkiem w czasie jednej ze swoich wypraw nie dotarl przypadkiem w te rejony. Nie wiemy jeszcze ze odpowiedz na to pytanie uzyskamy szybciej niz moglibysmy sie tego spodziewac...
Zastanawiamy sie rowniez co by bylo, gdybysmy to my poplyneli w tamta strone. To w koncu tylko 10 dni...
Rano ruszamy znowu do dzungli. Tym razem nie tylko z Rafaelem ale z cala ekipa ktora jedzie wycinac drzewa. Nastepnego dnia wyplywaja oni z powrotem do Rurre i my rowniez chcemy sie z nimi zabrac. Jest to zupelnie inna lodz niz ta Jezusa i tez zupelnie inna zaloga. Lodzi tej niz do czulna blizej jest do statku, a zaloga jest mloda, przystojna i wesola. Jest tez kucharka :). Mila, potezna Murzynka.
Czesc osob rusza robac i obrabiac drzewo, my razem z dwoma chlopakami idziemy nad jezioro lowic piranie. Jest to niezle widowisko. Na poczatku biora swietnie i po kilku sekundach kazdy z naszych towarzyszy ma na koncu swojej wedki wijaca sie rybe o ostrych, groznie wygladajacych zebach. Ze piranie maja zeby to jasne, ale prawdziwym zaskoczeniem bylo dla nas, ze maja tez jezyk. Dzieki temu moga z siebie wydawac jakies takie ludzko-nieludzkie odglosy.
O pirani mozemy z pewnoscia powiedziec jedno: jest smaczna! Trudy polowu zostaja bowiem pozniej wynagrodzone w postaci pysznego obiadu (niestety zlowilismy tylko 3...).
Bedac jeszcze nad jeziorem umilamy sobie czas rozmowa z jednym z chlopakow - 23 letnim Davidem. Jest to kolejna z tych osob z ulanska fantazja. Jest wesoly i wiele ciekawych rzeczy ma do opowiedzenia. Na pytanie czy ma dziewczyne odpowiada, ze jest na etapie szukania. Ale interesuja go tylko 15ki, nie starsze! (po tym oswiadczeniu czuje sie conajmniej dziwnie, ale coz w tym spoleczenstwie dziewczyna w moim wieku ma juz conajmniej jedno dziecko, wypadaja jej powoli pierwsze zeby).

Tygrys atakuje rzadko, czyli jak po raz pierwszy w zyciu wybralismy sie na przechadzke po najprawdziwszej dzungli!


Wstajemy raniutko i wyruszamy na poszukiwanie wody do kapieli. Tzn ja wyruszam, bo moj leniwy brat lezy jeszcze w namiocie. Przechodze od jednego kranca wioski na drugi, zeby odnalezc jedyna w Carmen pompe. Pompa jest jednak o tej porze zamknieta (??). Konczy sie wiec na tym ze myje sie woda ze zrodla naszych sasiadow (ha, ha woda ze zrodla! ladnie to brzmi. tak naprawde jest to blotnista ciecz ktora polewam sie w kiblu z widokiem na rzeke, kazdy przeplywajacy moglby mnie zobaczyc. na szczescie nikt akurat nie przeplywa). Niestety z woda w Carmen byl problem.
Rafael (el flaco) zorganizowal nam fantastyczna wycieczke do dzungli. Podplynal pod nas swoja lodka i ruszylismy! Ku przygodzie :). Po parunastu minutach zatrzymalismy sie przy blotnistym brzegu. Rafael wyjal maczete i bron palna. Ta druga, ku memu zaniepokojeniu dal mojemu bynajmniej nienajbardziej doswiadczonemu w strzelaniu bratu. Ze wzgledu na bloto musielismy zdjac buty.
Zaczelo sie przyjemnie, el flaco zerwal z drzewa zolty owoc kakao, rozlupal go na pol i dal nam do sprobowania slodkie biale pestki. Wogole pod tym wzgledem to fantastyczny z niego przewodnik. Potrafi opowiedziec cos ciekawego o kazdej roslinie, kazdym drzewie, ktore ma trujaca zylice, w ktorego korze zyja mocno gryzace mrowki, a ktore najlepiej sluzy za drewno.
Wraz z zaglebianiem sie w selve poznalismy co tak naprawde znaczy ¨komar¨. Mhm. Co znacza setki, tysiace komarow, bzyczacych ze wszystkich stron glowy i gryzacych gdzie popadnie. Przezornie wczesniej spryskalismy sie OFFem, i nie wiem co by bylo gdybysmy tego nie zrobili... Zreszta kiedy po dzis dzien (a minelo juz troche czasu) spogladam na swoje rece i nogi mam pewne watpliwosci co do skutecznosci dzialania tego srodka... Zaczelo sie na blocie, a skonczylo na brodzeniu po pas w wodzie. Gdyby nie to, ze szlismy z Rafaelem, sami za Chiny bysmy do tej wody nie wlezli. Szczegolnie po przeczytaniu ¨Gringo wsrod dzikich plemion¨, gdzie Cejrowski opisuje wszystkie rodzaje zyjatek jakie mozesz spotkac w takiej wodzie, z krwiozerczym, wpelzajacym do moczowodow malutkium sumikiem na czele. Ale coz, wlezlismy.
Na pytanie Marcina, czy nie ma tu wezy albo czegos Rafael ze spokojem na twarzy odpowiada ¨No sa, a na co dalem ci bron?¨. Zeby juz calkowicie nas uspokoic dodal jeszcze, ze tygrysa, owszem mozna spotkac, ale atakuje rzadko.
Kiedy juz po dosyc dlugim marszu zblizalismy sie do celu naszej wycieczki - jeziora i znowu zeby posuwac sie naprzod musielismy brodzic po uda w wodzie, el flaco stanal i powiedzial: ¨No nie wiem czy idziemy dalej. Wszystko zalalo i dojscie do jeziora jest troche niebezpieczne. Moze nas nagle zaatakowac krokodyl albo anakonda. To co robimy?¨. Spojrzelismy sie po sobie z Marcinem i wiem ze pomyslal sobie o tym samym, co ja ZEBY JAK NAJSZYBCIEJ WYBIEC Z TEJ WODY!!! Wody ktora nagle po oswiadczeniu naszego przyjaciela stala sie tak jakos dziwnie metna i nieprzyjemna, a kazdy korzen i patyk na ktory nastepowalismy zdawal sie jakby ruszac, jeszcze lada chwila okarze sie ze ma zeeeeby... Oczywiscie zrezygnowalismy z dalszej wyprawy.
Rafael bardzo sie dziwil ze nie spotkalismy prawie zadnych zwierzat. Pierwotny plan byl bowiem taki zeby ustrzelic cos na obiad. Tylko ich slady, na mokrej ziemi wsrod lisci. No i ptaki. Krzyczace, przelatujace gdzies tam wysoko nad naszymi glowami.
Na jakies 15 minut przed dojsciem do lodki zlapal nas deszcz. I to taaaaki ze nie czulam juz roznicy czy brodze w wodzie, czy nie. Cale powietrze bylo woda.

O ludziach leniwych i glupich


Po Soraydzie troche sie balismy ze na Carmen spotka nas to samo, czyli chmara nieodstepujacych nas na krok dzieciakow, podazajacych za nami nawet do toalety, a wiec pare dni w komunie z totalnym brakiem prywatnosci (no przy dobrych wiatrach z paroma samotnymi godzinami w namiocie :). Spotkala nas jednak niespodzianka. Do Carmen doplywalismy prawie o zmroku i... nikt tu na nas nie czekal. Zadnych dzieci, nikogo, zupelny brak zainteresowania. Zreszta moze tez wynikalo to z tego, ze wiekszosc wioski w ogole nie zauwazyla naszego przybycia. Carmen to comunidad dluga i rozstrzelona wzdluz wybrzeza.
Rozbilismy wiec namiot w zupelnym spokoju. Okazalo sie ze mamy farta bo tuz pod naszym nosem znajdowal sie sklep. Sklep tzn. pare desek skleconych w daszek, prowadzony przez kobiete i jej kilkunastoletnia corke. Towary co jakis czas dowozil im maz. Zapytalismy sie o mozliwosc zjedzenia kolacji. Kobieta krecac troche nosem ze pozno podala nam w koncu po 7 bolivianos dwie pyszne porcje ryby z ryzem i slodkimi bananami. Nasze produkty zakupione w Rurre wlasnie sie konczyly bylismy wiec niesamowicie szczesliwi ze rozbilismy nasz namiot w tak strategicznym miejscu!
Niestety wkrotce przyjdzie nam sie rozczarowac. Rozczarowac, zszokowac, zniesmaczyc... i nie wiem co jeszcze. Kobieta i jej corka okazaly sie bowiem jednymi z najbardziej durnych i leniwych osob jakie spotkalismy na naszej drodze. Taka okazaja ze dwojka turystow rozbija sie pod ich sklepem i chce zamawiac 2 posilki dziennie zdarza sie pewnie tutaj raz na tysiac lat. Wydawaloby sie wiec ze dla kobiety jestesmy niczym wygrany los na loterii. Tymczasem... postrzegala ona nas raczej w kategoriach upierdliwej zmory, ktora pojawila sie i zakloca blogi spokoj zycia. Kobieta i jej grubawa latorosl cale dnie przesiadywaly na krzesle albo w hamaku i kiedy tylko sie zjawialismy z prosba o podanie nam czegos do jedzenia zaczynaly wymyslac najrozniejsze wymowki. A to, ze ryba sie skonczyla i trzeba by zabic kure, a to ze nie maja czasu bo przyjezdza kuzyn (bzdura, kuzyna na oczy nie widzielismy), az na tak durnych wykretach konczac, ze akurat musza udac sie do radia zeby nadac wiadomosc. Z dnia na dzien bylo coraz gorzej.
Teraz, kiedy juz dawno odplynelismy z Carmen kobieta pewnie siedzi rozlozona w hamaku pograzna w blogim nierobstwie i uzala sie nad swoim ciezkim zyciem. Bo taaaka bieda, Panie...

Jeszcze tego samego wieczoru, tuz po przyplynieciu i zjedzeniu kolacji udalismy sie do centrum wioski w poszukiwaniu Kanadyjczykow. Przyplynela bowiem do Carmen jakas grupa naukowcow, ktora w najblizszych dniach miela ruszyc w strone Rurre. Chcielismy wiec sie dowiedziec o mozliwosc zabrania sie z nimi. Okazalo sie to niemozliwe, bo wyplywali oni juz dnia nastepnego z rana, a wiec dla nas za wczesnie. Nie o tym, jednak chce pisac. Najciekawsze z tego wszystkiego bylo zebranie jakie zorganizowaly wladze wioski w domu kongresu w celu zaprezentowania Ludowi przybylych naukowcow i ich projektu. Kanadyjczycy byli inzynierami specjalizujacymi sie w technologii drewna. Mieli podzielic sie z comunidad swoimi doswiadczeniami dotyczacymi uprawy kakao. Kakao - wydawaloby sie sprawa prosta, tymczasem nie...
Jest to niesamowite jak na roznych szerokosciach geograficznych, na oddalonych od siebie o tysiace kilometrow krancach swiata ludzie powtarzaja te same idiotyczne wzorce zachowan. Znajdowalismy sie samym srodku dzungli boliwijskiej, a naszym oczom ukazalo sie zebranie niczym zywcem wyjete z najglebszego PRLu, gdzie paru sztywnych towarzyszy pod nosem wymrukuje metne zalozenia swojego wielkiego projektu, a nic nie rozumiejaca z tego publika klaszcze, cichaczem ziewajac w rekaw i zastanawiajac sie jakby tu po angielsku stad prysnac. Bylo to naprawde straszne. Jeszcze do tego kazde wystapienie przerywane bylo, bo tlumacz musial przekladac wszystko dla czesci kanadyjskiej delegacji z hiszpanskiego na francuski. No poprostu zenada. Podobnie jak wieksza czesc wioski po pol godzinie niepostrzezenie sie stamtad zmylismy pozostawiajac kanadyjskich towarzyszy samych sobie razem z ich kakao i mowa-trawa. Ciekawe za czyje pieniadze spedzaja sobie fajne wakacje w boliwijskiej dzungli.
I to by bylo na tyle jesli chodzi o przypowiesci o ludziach leniwych i glupich. W Carmen spotkalo nas rowniez duzo rzeczy milych i fajnych. O czym za chwile.

niedziela, lutego 26, 2006

Jak zmieniaja sie kolory wody? Zycie w boliwijskiej selvie


Mieszkancy Soraydy machaja nam z brzegu a my w naszym czulenku plyniemy dalej. Jest 7 rano mozemy wiec spokojnie rozlozyc sie na pokladzie i rozkoszowac przyjemnym powiewiem wiatru. Jest to jednak niesamowite jak szybko tutaj zmienia sie pogoda. Najpierw lustro wody jest prawie nieruchome, odbija sie w nim poranne slonce i galezie monumentalnych drzew, jedyny jego ruch powodujemy my. Jednak juz zaledwie w kilkanascie minut pozniej zbieraja sie chmury i razem z niebem burzy sie rowniez woda. Zamienia sie w bulgoczaca groznie brazowa zupe. Zaczyna lac.
Jestesmy wiec swiadkami prawdziwego tropikalnego deszczu. Ktos leje tam z gory cale wiadra wody prosto na nasze glowy. Robi sie chlodno az mialbys ochote wskoczyc do cieplutkiej zupki Beni. Tyle ze tam juz powitaliby cie cieplo anakonda i inni jej mieszkancy...
Nie wskakujemy wiec tylko kulimy sie pokornie w naszych kurtkach i plyniemy dalej. Wkrotce niebo sie zmienia i przestaje padac. Odwiedzamy po drodze malutka comunidad - wlasciwie mieszkaja tu 2 rodziny . Ziemia jest tutaj tak wilgotna, ze doslownie zapadasz sie po kolana w blocie. Ostatnie ulewy byly tragiczne w skutkach dla wielu mieszkancow tej czesci selwy. Pozmywalo im domy, zniszczylo gospodarstwa. Czesto ludzie musieli zwijac sie i szukac sobie nowego miejsca do zycia, budowac wszystko od nowa. W boliwijskiej dzungli jest to o tyle latwe, ze ziemi nie trzeba tutaj kupowac. Wybierasz sobie poprostu miejsce, gdzie chcesz zamieszkac, wycinasz drzewa, z tychrze drzew budujesz sobie dom, zagrode dla zwierzat. Do zycia tez za wiele nie potrzeba. Pozywienie czeka tylko zeby je upolowac i przyrzadzic - czeka w lesie, czeka w rzece. Jest to taka sfera gdzie mozesz praktycznie byc samowystarczalny, istnienia panstwa prawie tu nie zauwazasz. Marcin powie pozniej mieszkancom Carmen: ¨Wy to jestescie naprawde wolni. W wasze zycie nie ingeruje panstwo. Nie ma tu policji. Sami sobie ustalacie prawa.¨ Szef comunidad odpowie mu wtedy z usmiechem na ustach: ¨Masz racje jestesmy wolni. A prawo wyznacza tu karabin¨.
Sa wolni, to prawda, ale wielu z nich przeklinalo i bedzie jeszcze wiele razy w zyciu przeklinac ta wolnosc. W zadnej bowiem z comunidad nie ma na przyklad lekarza. Jak zachorujesz musisz radzic sobie sam, najczesciej metodami naturalnymi. Jesli zachorujesz ciezko, dopadnie ciebie zolta febra albo inna cholera mozesz juz tylko wsiasc w lodke i wpatrujac sie w brazowe lustro Beni, modlic sie zebys zdazyl na czas doplynac do oddalonych o kilka dni drogi Rurre albo Riberalty, gdzie znajduje sie szpital.
Ludzie sa tutaj jednak zazwyczaj pogodni, mili, spokojni. Jacys tacy wyciszeni. Zyja bardzo prosto, w zgodzie z natura i chyba w wiekszosci przypadkow szczesliwie. Wlasciwie takie spolecznosci w duzej mierze pokazuja jak do niewielu rzeczy potrzebne jest panstwo. Ustanowili sobie swoj wlasny porzadek, bez zadnych glupich przepisow narzuconych z gory. Dzieci chodza do szkoly, w wieku kilkunastulat biora slub i zakladaja rodzine, rodza swoje dzieci, ktore wychowuja najlepiej jak potrafia. Na marginesie warto dodac, ze te dzieci sa czesto duzo madrzejsze niz nasze europejskie rozwydrzone bachory, ktorym w zyciu nie brakuje niczego. Zwierzeta pasa sie w ogrodku. Owoce rosna na drzewach. Mezczyzni ruszaja na polowanie. Czasem jada do Rurre albo innych miejscowosci w interesach. I wszystko jakos funcjonuje.

Pod wieczor, juz po ciemku doplywamy do naszego miejsca przeznaczenia Carmen, gdzie pozostaniemy do momenmtu az nie przyplynie nastepna lodka, ktora zabierze nas z powrotem.

Beni. Pierwsza wioska na trasie.


Mkniemy. Nasza lodka przecina metne lustro wody. Tak sobie wlasnie zawsze wyobrazalam Amazonke, tylko ze Beni jest oczywiscie duzo wezsza. Ale dzungla okalajaca jej brzegi, dzungla rozkrzyczana swiergotem ptakow, dzungla o blotnistych brzegach na ktorych wyleguje sie niejeden krokodyl... to wszystko robi niesamowite wrazenie. I czego tak naprawde mozna chciec wiecej. Piekniejszej, egzotyczniejszej selvy z pedzaca przez nia dzika rzeka nie jestem w stanie sobie wyobrazic. Zreszta, co tam Amazonka, smieje sie Marcin, kto by teraz splywal Amazonka, kiedy na topie jest Beni :).
Zar leje sie z nieba, nie ma za bardzo gdzie sie schowac. Dziekujemy Bogu ze jestesmy tu w porze deszczowej, bo normalnie temperatury sa duzo wyzsze no i nie ma chmur ktore teraz czasem udzielaja nam swojego cienia.
Na nasze wczesniejsze pytanie, czy nie mozemy spac w nocy w lodce, kapitanan zasmial sie tylko i odparl, ze nigdy w zyciu bo mogla by wpelznac anakonda. Teraz widzimy jednak sami, ze nie tylko ze wzgledu na anakonde byloby to niemozliwe. Lodka jest poprostu zbyt waska i niewygodna. Na noc dobijamy do jednej z communidad - Soraydy. Mieszka tu kilkadziesiat osob, w tradycyjnych drewnianych, pokrytych sloma domach.
Nie jest to zadne dzikie plemie Indian :) ale to co nas tutaj spotyka przypomina nam troche opowiesci Cejrowskiego z ksiazkki ¨Gringo wsrod dzikich plemion¨. Wychodzimy na lad o jakiejsc 17, jest wiec jeszcze widno i kawal dnia przed nami. Wita nas ojciec jednej z rodzin po czym... niczym roj pszczol oblega nas gromadka dzieci. Dziewczynki sa zainteresowane glownie moja postacia, mam wrazenie ze Marcina troche sie boja. Pytaja mnie sie czy nie chce zagrac z nimi w kosza. Za chwile biegniemy juz z pilka na boisko. Rozpoczyna sie walka, bo kazda chce byc ze mna w druzynie. Odpowiadam im ze to gra nie warta swieczki, bo ja bardzo slabo gram. To chyba ma dla nich jednak najmniejsze znaczenie. ¨Doña, podaj pilke, doña tutaj!!!¨ Przekrzykuja sie biegajac szalenczo od jednego kosza do drugiego. Jak to bylo do przewidznia moja druzyna przegrywa :).
Dzieci pokazuja nam swoja szkole i oprowadzaja po wiosce. Biegamy od jednego domu do drugiego. Miedzy niektorymi dziewczynkami mozna zauwazyc niesamowita rywalizacje. Ciagle jedna albo druga lapie mnie za reke i chce mnie gdzies zaciagnac tak, zeby inne tego nie widzialy. Wogole mlodsza czesc community jest chyba calkowicie zdominowana przez plec piekna. Chlopcy sa spokojniejsi i raczej trzymaja sie na uboczu. Oprowadzajace mnie dziewczyny maja mniej wiecej po 8 lat. Ich 12 letnie kolezanki, trzymaja sie od tych dzieciecych zabaw juz z pewnym dystansem. Sa to juz bowiem w tych spolecznosciach panny na wydaniu. Dziewczeta w wieku lat 12 - 15 to najbardziej chodliwy towar na matrymonialnym rynku.
W pewnym momencie dochodzimy do jednego z domow. ¨Tutaj mieszka senora. zaraz do nas wyjdzie¨ - oznajmiaja mi moje przewodniczki. Spodziewam sie wiec jakiejs kobiety w powaznym wieku. Tymczasem drwzi otwiera kilkunastoletnie dziewcze (15, 16 lat?), ktore oznajmia mi ze zamieszkuje tu ze swoim mezem. Za pare miesiecy narodzic ma sie jej pierwsze dziecko. Ma nadzieje ze bedzie to coreczka.
Rozstawiamy z pomoca dzieci namiot. Jestesmy juz dosyc glodni. Z Rurre przywiezlismy troche chleba i puszki z ryba. Wyjmujemy wiec jedna z nich, maslo, bulki i udajemy sie na laweczke. Jest to chyba najgorszy ze wszystkich momentow w Soraydzie. Dzieci oblegaja bowiem calkowicie otwierajacego nozem puszke Marcina i rozpoczynaja... zamawianie. ¨Trzecia dla mnie!!¨ - wykrzykuje jedna z dziewczynek, ¨A czwarta dla mnie!!!¨ - przekrzykuje ja druga i smieja sie przy tym w nieboglosy. Kanapki z trudem przechodza nam przez gardlo. Informujemy dzieci, ze nie mozemy sie z nimi podzielic bo nic dla nas nie zostanie. Obiecujemy ze przywieziemy im jakies slodycze w drodze powrotnej. Zreszta wiemy tak naprawde, ze to proszenie o jedzenie nie wynika z glodu, tylko z checi sprobowania czegos nowego oraz ze zwyczajnej dzieciecej przekory. Ale czujemy sie conajmniej dziwnie...
Czujemy sie tez dosyc nieswojo kiedy dzieci biegna za nami do toalety i zadaja co chwile pytanie, czy juz sie mylismy i jesli nie to czy bedziemy sie zaraz myc.
Jak sie wkrotce oczywiscie okazuje, nasze mycie sie (w szopie, zbudowanej z przeswitujacych desek) jest dla nich zrodlem kolejnej atrakcji. Kiedy stoje na golasa polewajac sie zimna, przyjemna woda z wiadra slysze tupot dzieciecych nozek od drzewa do szopy i z powrotem oraz towarzyszace temu radosne okrzyki i chichy. A gringa sie myje, gringa to, gringa tamto. Moj brat przezywa pozniej to samo.
Kiedy robi sie juz calkiem ciemno siadamy z kapitanem i el Flaco (Rafaelem, ktory tez plynie na Carmen i z ktorym sporo gadalismy w ciagu dnia na lodce) nad brzegiem rzeki. Jesus opowiada nam o swojej mlodosci, swoich podrozach i sercowych podbojach. Teraz jest juz facetem kolo 60ki, z wielkim brzuchem i bez paru zebow na przedzie. Ale w jego oczach pala sie plomyki mlodosci. Nasz kapitan ma w sobie jeszcze bardzo duzo zycia.
Zmeczeni wrazeniami calego dnia, wpelzamy do naszego namiotu. W koncu jestesmy niewidoczni i mamy chwile spokoju!

sobota, lutego 25, 2006

Droga umarlych ruszamy tam, gdzie zaczac sie ma prawdziwa przygoda


Z rana jedziemy na ulice skad odjezdzaja busy do Rurrenabaque - miejscowosci polozonej w dzungli, przez ktora przeplywa rzeka Beni. Tamtedy chcemy wplynac do samego serca selvy, doplynac do wiosek miejscowych Indian, zobaczyc tygrysa albo jakies inne egzotyczne zwierze, no poprostu przezyc taka prawdziwa przygode o jakiej marzy pewnie wiekszosc podroznikow! Zabawne, bo juz na tablicy ogloszeniowej naszej firmy autobusowej Trans Total widnieje napis: ¨prawdziwa przygoda zaczyna sie juz tutaj¨.
Czujemy sie naprawde niezle podeksytowani. Tym bardziej ze czeka nas 20 godzinna podroz, ktorej gwozdziem programu bedzie przejazd Routa de las Muertes (Droga Umarlych) - polozona na wysokosci 3 - 4 tys metrow npm szosa, z ktorej w bezkresna odchlan spada w ciagu roku kilkadziesiat samochodow. Niezla jazda zaczyna sie juz przed bramkami oslawionej Routy. Najpierw wchodzi facet, ktory przechodzac od siedzenia do siedzenia kazdego pasazera z osobna blogoslawi. Az przechodza mnie ciarki. Pozniej wsiadaja dwie babki ze strzykawka. Rozdaja one bezplatne szczepienie przeciwko zoltej febrze. Nam rowniez zaproponowaly. Coz.. my zeby sie zaszczepic na ta niebezpieczna chorobe musielismy wystac swoje w szpitalu MSWiA w Warszawie i zaplacic jeszcze za to olbrzymie pieniadze, tutaj zas mila pielegniarka przychodzi z igla pod twoj nos, nic nie musisz placic, ba! nie musisz nawet ruszac sie z miejsca! Pare osob korzysta z uslug milych pan i ruszamy!
Droga Umarlych jest naprawde przepiekna. W pewnych miejscach jedziesz takim cieniutkim przesmykiem po samym szczycie gory o wysokosci 4 tysiecy metrow. Robi wrazenie. Tez dzieki niesamowitej, egzotycznej roslinnosci. Ale zeby bylo az tak strasznie, ze nam sie wydaje ze spadniemy w przepasc to nie...
Trans Total mial jednak chyba racje. Przygoda zaczela sie juz z momentem wejscia do autokaru. Tak naprawde przez cala droge cos sie dzialo. Czasem trudno nawet opisac co. Mielismy wrazenie ze ludzie nagle burza sie zupelnie bez przyczyny, zrywajac sie z krzykiem z krzesel, czy wygladajac co chwila nerwowo przez okno. Dwa razy wydarzylo sie cos co rzeczywiscie zaklocilo spokoj jazdy. Pierwsza rzecz to przebudowa drogi. Musielismy czekac chyba z godzine az spychacze uprzatna zalegajacy piach. Druga - tragiczniejsza - nasz autobus przejechal po nogach jakiemus mezczyznie. Z tego co zrozumielismy to startal sie on do autobusu wskoczyc w biegu. Nie wiemy dokladnie. W kazdym razie zabralismy rannego zeby zawiezc go do szpitala w nastepnej miejscowosci.
Obok nas siedziala Holenderka. Taka zwariowana blondynka w srednim wieku. Na nosie duze okulary. Wykupila sobie tour po pampie. Na nasze pytanie po co jedzie do dzungli odpowiedziala (a w jej oczach blysnelo w tym momencie jakies szalenstwo): ¨Chce zobaczyc anakonde¨.
W koncu po ponad 20 godzinach jazdy - Rurre. Miasteczko oddychajace piachem i goracem. Male domki. Na dlugosci ulicy - rozkraczone duze, brudne ciezarowki. Jak wam opisac Rurre? Widzieliscie cos takiego moze w filmach o Dzikim Zachodzie (z ta mala roznioca ze tutaj oprocz piachu i kaktusow, dookola najprawdziwsza dzungla), gdzie glowni bohaterowie zanim cokolwiek zrobia zawsze najpierw musza wejsc do pustawego baru, gdzie barman w kapeluszu poda im zimne duze piwo, a moze Rurre to cos bardziej jak jedna z tych afrykanskich miejscowosci z filmow sensacyjno - romansowych. Nie wiem. Bylismy w boliwijskiej dzungli i pewnie nie da sie tego porownac z zadnym innym miejscem na ziemi. Ale rozne glupie skojarzenia przychodza czlowiekowi w takich chwilach do glowy.
Prosto z dworca udalismy sie nad rzeke i zaczelismy pytac ludzi jak tu mozna poplynac na polnac, czyli w dol Beni. Ku naszej rozpaczy uslyszelismy odpowiedz ze nic w tata strone prawie nie plynie. W koncu jednak uzyskalismy informacje zeby udac sie do niejakiego Williego, ktory jezdzi w tamtym kierunku po drewno. Willy mieszka przy nastepnej ulicy rownoleglej do rzeki. Pokrzepieni juz nieco nadzieja ruszylismy czym predzej w ta strone. Spytany po drodze o dom Williego mezczyzna, wlasciciel pensjonatu (bardzo zreszta nieprzyjemny) odpowiedzial nam ze jego tesc Jesus za pare godzin bedzie plynal w tamta strone. Po chwili pojawil sie i sam Jesus, ktory oznajmil ze tak i owszem jedzie w podroz 20 dniowa w dol rzeki w celach handlowych (sprzedaje, kupuje) i jak najbardziej zabierze nas z soba dokad tylko chcemy. Umowilismy sie ze poplyniemy z nim 2 dni za 50 bolivianos od lebka do comunidad Carmen, bo stamtad w miare latwo jest wrocic z powrotem. Jesus, powiedzial ze jak polyniemy dalej to mozemy czekac z tydzien albo i wiecej na transport z powrotem. Tyle czasu az nie mielismy.
W domu naszego nowego towarzysza podrozy umylismy sie i wyszykowalismy. Zakupilismy jedzenie. I udalismy sie do naszej lodki... Mhhm... Coz. Wyobrazalismy sobie ze bedzie to barka wielkosci tej jaka plynelismy w Panamie z Indianami Kuna, tymaczasem oczom naszym ukazalo sie dlugie waziutkie czulno, zaladowane cale rzeczami i kilkuosobowa zaloga. Na takiej lodeczce poprostu siadasz i plyniesz nie ruszalac sie prawie przez cala droge. A kilka centymetrow od twojego ciala, lustro rzeki, w ktorej... krokodyle, piranie, anakondy...
Coz. Przelykamy sline i wsiadamy. PRAWDZIWA przygoda chyba jednak zaczyna sie dopiero tutaj!

piątek, lutego 24, 2006

Przechadzamy sie po ksiezycowej dolinie po czym w centrum La Paz odnajdujemy bar zywcem wyjety z PRLu


Na samym poczatku sprostowanie: w najwyzszej stolicy swiata jednak sa strazacy. To byla jakas bledna, albo poprostu stara informacja. Widzialam ich na wlasne oczy, kiedy rano jechalismy autobusem. Podobno nie jest ich za wielu. Ale SA.
Ruszylismy na wspolne zwiedzanie razem z Felipe. Chcielismy przede wszystkim odwiedzic tutejsze wiezienie. Lonely Planet poswieca mu caly osobny rozdzial, no a jak LP juz nad czyms tak sie rozwodzi to przeciez musi byc ciekawe ;). Nie, tak naprawde to zainteresowalo nas, ze jest to miejsce zamkniete dla przestepcow (wiekszosc zwiazanych z narkotrafico), ale urzadzone zupelnie niczym miasto w miescie. Nie ma tam podobno straznikow, skazani ustanowili wlasne prawa i wlasna hierarchie. W zaleznosci od niej moga mieszkac w niezlych apartamentowcach z telewizorem albo w podlych slumsach. Pracuja i za wszytko musza placic, niczego wtym wiezieniu nie ma bowiem za darmo. Czwartek to dzien wizyt, kiedy przychodza rodziny, z ktorymi ¨mieszkancy¨ moga spedzic czas w jednej z licznych tutaj knajp i restauracji. Nieomylny LP napisal ze wstep jest dozwolony rowniez dla turustow. BA! Ze organizowane sa specjalne toury.
Walimy wiec pod brame wiezienia niczym w dym, zeby nasze nadzieje na przezycie czegos interesyujacego i niezapomnianego niczym tenze dym czympredzej sie rozwialy... Rzeczywiscie przy murze stoi kolejka odwiedzajacych (jest czwartek) ale sa to tylko mieszkancy La Paz - rodziny, znajomi. Gruby straznik o nieprzyjemnym wyrazie twarzy pokazuje nam przybita do sciany tablice ze TURYSTOM WSTEP KATEGORYCZNIE WZBRONIONY. Na nasze prosby i zapytania, czy ¨nie moznaby tego jednak jakos inaczej zalatwic...?¨ reaguje zloscia i w koncu demonstracyjnie wyciaga reke, starajac sie nas zmiesc jak najdajdalej od wejsiowej bramy. Coz z zalem, ale zmiatamy...
Nie pozostaje nam nic innego jak udac sie na zwiedzanie innych atrakcji La Paz i okolic. Busikiem wyjezdzamy poza miasto, zeby przespacerowac sie po Valle de la Luna (Ksiezycowej Dolinie). Jest to polozony wsrod gor i pagorkow pustynny obszar, na ktorym znajduja sie przedziwne fromacje skalne. Placimy wstep i ruszamy na przechadzke po tej dziwnej krainie piachu i kaktusow. Zajmuje nam to jakas godzine z hakiem. W pewnym momencie zbaczamy z trasy, zeby odkryc ze Ksiezycowa Dolina jest nie tylko atrakcja turystyczna, ale takze miejscem hodowli swin. Wsrod tych przedziwnych skalnych formacji znajduja sie zagrody, chlewiki a nawet male jaskinie ktore laskawie udzielaja zwierzatkom cienia.
Busikiem wracamy z powrotem do miasta, po ktorym jeszcze troche lazimy. Robimy z Marcinem nasz stary trik. Chcemy bowiem ruszyc nastepnego dnia do dzungli ale nie wiemy dokladnie dokad najlepiej pojechac, gdzie jest co do zobaczenia etc. Udajemy sie wiec do paru agencji turystycznych. Nie zamierzamy bron Boze kupowac zadnego nudnego touru, ale kiwamy powaznie glowami (smiejac sie w duszy szczerze), kiedy mile Panie pokazuja nam oferty splywu rzekami Beni i Mamore za 300 - 400 dolcow za 3 dni). Wychodzimy stamtad z kolorowymi folderami, waznymi dla nas informacjami i pewnoscia ze nastepnego ranka udamy sie na dworzec autobusowy, a stamtad w 20 godzinna podroz do Rurrenabaque - miejsca skad mamy nadzieje znalezc jakas miejscowa lodke ktora powiezie nas rzeka Beni wglab dzungli.
Pod wieczor jestesmy troche zmarznieci i chcemy napic sie czegos cieplego. W samym centrum przy placu San Francisco jedna z knajp oferuje menu za 5 soli. Wchodzimy. Wita nas pani za wielka lada - niczym najprawdziwsza polska szatniarka tudziez barowa i oznajmia nam z krzywym usmiechem ze zupy samej zamowic nie mozemy. jest tylko w zestawie z drugim. Smiejemy sie ze to tak jak dawniej w PRLu, ze jakto - wodke podajemy ale tylko razem ze sledzikiem. Po dlugich pertraktacjach w koncu staje na tym ze Pani poda nam poprostu za 5 bolivianos jedno menu ale skladajace sie z 2 zup. Ilez to lotnosci umyslu potrzeba zeby wpasc na tak sprytne i wyrafinowane rozwiazanie!!
Wchodzimy glebiej i co ukazuje sie naszym oczom?! Najprawdziwszy PRLowski dancing, z migoczaca lustrzana kula oraz didzejem (coz... z ta drobna roznica ze dj jest indianinem) zapuszczajacym ckliwe piosenki i zachecajacym publike do tanca. Publika do tanca sie nie rwie bo sklada sie ona w wiekszosci z podpitych lekko panow w garniakach. Na prawde rewelacja!! Jemy nasza zupe, popijajac duzym butelkowym piwem. I lza az kreci sie nam w oku.
Wracamy w koncu do naszego Carretero gdzie spedzamy ostatni wesoly wieczor z naszym chilijskim przyjacielem Felipe.

czwartek, lutego 16, 2006

Najwyzsza stolica swiata


Lodka wracamy na staly lad, do Copacabany. Siedzac na dachu wdajemy sie w rozmowe z grupa Chilijczykow. Zabawne! Tym razem prawie caly stateczek pelen jest tej nacji. Umawiamy sie z nimi na wieczor do knajpy. Poznani wczesniej na wyspie Jorge i Daniela oraz jeszcze jeden chlopak Felipe ida razem z nami do hostelu. Znalezlizmy bowiem chyba najtansza oferte w tym turystycznym miescie (10 bolivianos za noc).
Jemy menu za 7, czyli troche mniej niz dolara i o godzinie 20 udajemy sie na miejsce spotkania. Knajpa jest przytulna i ciepla, w malym telewizorku leca koncerty z festiwalu reggea. Piwo nie jest drogie. Chilijczycy zapraszaja nas do swoich domow w Santiago. Jest milo.
Razem z Jorge, Daniela i Felipe nastepnego dnia ruszamy autobusem do La Paz. Wczesniej jednak za 1 boliviano kupujemy z Marcinem na ulicy pyszne smazone banany nadziewane marchewka i miesem. Zastanawiam sie w jaki sposob Indianka przyrzadzila cos takiego. Jak juz bede w Polsce chyba tez sprobuje.
Ostatni rzut oka na najwyzej polozone na swiecie jezioro zeglowne (3,821 m npm), pare godzin jazdy i naszym oczom ukazuje sie rozlozona pomiedzy gorskimi zboczami najwyzsza na swiecie stolica - La Paz. Z ciekawostek warto napisac ze jest to jedyne tak duze miasto na Ziemi, ktore nie posiada strazy pozarnej. Powietrze jest tu bowiem tak rozrzedzone, ze ogien natychmiast gasnie. Mozesz to latwo zaobserwowac zapalajac zapalke. Mozesz zwariowac zapalajac zapalke :).
Inni podroznicy kiedy opowiadali o La Paz, przede wszystkim schodzili na temat Soroche - choroby spowodowanej wysokoscia. Nas Soroche na szczescie nigdy nie dopadlo, ani w Peru w gorach, ani tutaj. Byc moze dlatego, ze na wysokosci wspinalismy sie stopniowo i nasze organizmy zdazyly do tego przywyknac. Tego ze troche ciezko ci sie oddycha, szczegolnie gdy idziesz pod gore nie unikniesz w zaden sposob.
Pod gore wlasnie musimy sie piac z naszymi plecakami, zeby dotrzec do najtanszego i tym samym najbardziej obleganego schroniska w miescie - Carretero. Nocleg kosztuje tu 17 bolivianos (2 dolce). Jest to olbrzymi paropietrowy budynek pelen podroznikow glownie z Ameryki Poludniowej, na pierwszy rzut oka Argentynczykow. Niebieskich ptakow. A wlasciwie to rozowych :), bo o czym swiadcza wszechobecne napisy na scianach jest to mlodziez dosyc lewicowa.
Bierzemy trojke, razem z Felipe. Jest to jedno z ciekawszych schronisk do jakich do tej pory trafilismy. Podoba nam sie.
Wychodzimy na miasto. Dostarczajac dowodow teori Maslowa, zanim rozpoczniemy zwiedzanie, idziemy cos zjesc. Swe potrzeby zywieniowe zaspokajamy wstopniu wystarczajacym (obrzeramy sie chicharonem z kurczaka) w restauracji chinskiej za 10 bolivianos.
I ruszamy na podboj La Paz. Od razu widac ze jest to miasto biedne. Ulice pelne sa tandety - straganow na ktorych sprzedaje sie doslowniewszystko, sporo rzebrzacych Indian, ludzie ubrani nienajlepiej. Ale za to zabytki. Odnajdujemy ladne koscioly i place. Katedra jest taka jak lubie - pelna ciszy, swiec i Boga, a wolna od turystow _(no, tylko my).
Straznikow przed palacem prezydenckim pytam sie, gdzie i kiedy moznaby zobaczyc jak przemawia Evo Morales . Slyszalam bowiem ze jest to cos niesamowitego, ze Indianie nosza go na rekach, wokol gromadza sie zespoly muzyczne z calego kraju, ze generalnie jest to niezle widowisko. Niestety nie uzyskuje upragnionej informacji. Gdzie mozna zobaczyc swiezo upieczonego prezydenta nie wiemy. Ale mam nadzieje ze sie wkrotce dowiemy.
Na razie musza nam wystarczyc podobizny Evo, na pierwszych stronach wszystkich prawie gazet. Evo powiedzial, zrobil, Evo w glorii przejal wladze, Evo objal twarde stanowisko w stosunkach z Amerykanami, Evo znacjonalizowal, Evo popieraja Fidel, Chavez i Jacque Chirac (przynajmniej twarz tego ostatniego widnieje przy takim wlasnie tytule, ile w tym prawdy nie wiemy). Evo przemawia tez w telewizorze. Mozemy go zobaczyc miedzy jednym a drugim lykiem zupy w barze.
Udajemy sie na targ z artesaniami - interesuje nas przede wszytkim zakup ubran, przepieknych indianskich wyrobow, w wiekszosci z alpaki, ktore ponoc mozna tu nabyc za smiesznie niskie pieniadze. Wybor jest rzeczywiscie spory, produkty czesto ladniejsze niz w Peru, ale ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu ceny prawie ze takie same. Spedzamy jakies 3 godziny lazac po straganach. I mimo wszystko troche sie opkupujemy.
Poznym wieczorem wracamy do naszego Carretero. Gadamy jeszcze z Felipe, znowu glownie o polityce i idziemy spac. Nie wiem czemu, ale w tej najwyzszej na swiecie stolicy spi sie cudnie.

środa, lutego 15, 2006

Popijajac mate na Isla del Sol. I ... nie tylko mate


Nastepnego dnia do drzwi naszego pokoju puka gospodyni hostalu. ¨Chicos, jest 8.05, nie jedziecie na wyspe, za pol godziny odplywa lodka!!??¨
No tak, kupilismy wczoraj bilety na Isle del Sol, ale oczywiscie nie skapnelismy sie ze miedzy Peru a Boliwia jest godzina roznicy w czasie. Myslelismy ze jest dopiero 7.
Walimy sie w glowy, wstajemy, pakujemy bagaze i lecimy w strone przystani, gdzie juz czeka na nas motorowka, zaladowana w wiekszosci Argentynczykami. Jest to niesamowite jak bardzo podroznicy tej nacji opanowali ta czesc Ameryki Lacinskiej. Wczesniej spotykalismy glownie czystych, grzecznych i nudnawych turystow z Europy czy Ameryki Polnocnej, tutaj kroluja przybysze z kraju tanga i mate. Ladne dziewczyny i mescy, prawdziwi faceci.
Argentynczycy oprocz swoich nieodlacznych termosow charakteryzuja sie luznymi, kolorowymi strojami - najczesciej maja na sobie zakupione zapewne w Boliwi materialowe spodnie w paski. No i bardzo latwo tez poznac ich po akcencie. Zamiast ¨J¨ mowia bowiem ¨SZ¨.
Marcin wchodzi na dach lodki i poznaje tam pierwszych Argentynczykow i Chilijczykow. Ci drudzy czestuja go rumem z cola. Ja na dole poznaje pol Polke, pol Holenderke, ktora bedzie na wyspie pracowac przez pare tygodni jako wolontariuszka, uczac dzieci angielskiego.
Po paru godzinach dobijamy. Nie wysiadamy na poludniu tak jak wiekszosc (jest tu duzo bardziej turystycznie), tylko plyniemy dalej na polnoc wyspy. Jak tylko zblizylismy sie do isla del Sol przestalo padac i pokazalo sie piekne slonce :). Nazwa wyspy jest wiec jak najbardziej uzasadniona. Tak pieknej pogody dawno juz nie widzielismy.
Argentynka spotkana w Cusco polecila nam, zebysmy udali sie do domu rybaka Bernardino. Nie jest to zaden hostal. Rybak uzycza schronienia w zamian za pomoc przy lowieniu lub za drobmna oplata (co laska). Zeby odnalezc jego dom wspinmamy sie na gore po skalach. U dolu przepiekna blekitna woda, w oddali na ladzie osniezone szczyty Andow, a tutaj nieliczne male domki, Indianie i osiolki. W koncu znajdujemy dom rybaka.
Bernardino przyjal genialna strategie. Mijane przez nas hostale staly raczej opustoszale. Tu zastajemy... dwoch Argentynczykow, ktorzy mieszkaja tutaj razem z jeszcze 7 znajomymi. Nawet jezeli kazdy rzuci co laska, rodzina rybaka musi miec z tego niezly zarobek. Strasznie nam sie tu podoba. Prosty domek, w malutkiej wiekowej kuchni pomykaja swinki morskie (miejscowy przysmak), na podworzu bawia sie dzieci, w sloncu wygrzewajace sie koty, trawe pogryzaja osly i barany. Bernardino jest przemilym czlowiekiem, tak samo jak inni czlonkowie jego rodziny. Indianki nie zachowuja jak to zwykle maja w zwyczaju bezpiecznego dystansu, tylko normalnie otwarcie z nami rozmawiaja, smieja sie i zartuja.
Schodzimy do Argentynczykow. Ci oczywiscie czestuja nas mate. Troche gadamy o podrozach i generalnie o wszystkim. Zapraszaja nas zebysmy wieczorem przyszli, bo przygotuja duza kolacje.
Razem z poznanymi na barce Chilijczykami idziemy na spacer po wyspie. Po jakichs 40 minutach marszu po przepieknych gorach dochodzimy do ruin. Tutaj rozkladamy sie na trawie i wpatrujemy w wode migoczaca w promieniach slonca.
Wracamy do wioski, jemy cos i wyruszamy na poszukiwanie alkoholu. Chcemy zakupic jakis trunek na wieczor, ale znalezienie tutaj czegos takiego graniczy z niemozliwoscia.
W koncu pod wieczor Bernardino wysyla jedno ze swoich dzieci zeby nabylo dla nas butelke wodki (za ok. 3 zlote). Co bardzo nas dziwi, zaden z ponad 10 Argentynczykow nie chce partycypowac w zakupie. Chilijczycy boja sie deszczu i rowniez rezygnuja z konsumpcji (ida do swojego hostalu). W rezultacie zostajemy sami biedni - ja i moj nieodlaczny brat z pollitrowa butelka... wodki 96 procentowej. Na cale szczescie pomaga nam troche jeden z Argentynczykow Maxi. Reszta jego rodakow jara jointy. Kultura palenia trawy wsrod Chilijczykow i Argentynczykow musi byc chyba strasznie silna. Jaraja oni doslownie wszedzie, na ulicy, w knajpie, na lodce, zupelnie sie nie przejmujac tym ze jest to zabronione czy ze ktos moglby krzywo sie na nich spojrzec. Zawsze jak ktos jeden zrobi skreta, zapala go i podaje do skosztowania wszystkim zainteresowanym, nawet calkiem nieznajomym. To troche tak jak z podawaniem tykiewki z mate...
Coz my nie palimy, ale przystepujemy do radosnej konsumpcji naszego trunku. Rozpoczyna sie wielka dyskusja polityczna. Taki pewien standard - Ameryka Lacinska contra Europa Wschodnia. Oni wychwalaja komunizm, my go opluwamy. Oni na kapitalizmie wieszaja najgorsze psy, my staramy sie stawac w jego obronie. A wlasciwie to tlumaczyc im, ze wedlug nas to prawdziwy kapitalizm nigdy nie istnial i nie istnieje w zadnym z krajow Ameryki Lacinskiej, a tak naprawde to w czystej formie, tak jak bysmy chcieli nie odnajdziesz go nigdzie na swiecie. Ze tylko Pinochet jeszcze przeprowadzil prawdziwe wolnorynkowe reformy, a zdecydowana wiekszosc rzadow pod przykrywka liberalnych reform poprostu rabowala i bogacila sie kosztem ludnosci.
Nie jest to latwa batalia, przekonac do swojego zdania 10 Argentynczykow. Szczegolnie kiedy 96 procent coraz mocniej uderza do glowy... Ale cos tam chyba wygralismy.
Tak naprawde jednak najwiekszym zwyciesca tego wieczoru byla wodka. Ktora nie wiem dokladnie kiedy, ale jakos pewnie po polnocy zwalila nas calkowicie z nog. Argentynczycy jeszcze caly nastepny ranek beda sie z tego smieli.
Noc u rybaka Bernardino mimo wszystko nalezala do jednej z najlepszych w calej naszej podrozy.
Rano nasi przyjaciele postanawiaja przygotowac cos dobrego do jedzenia. Skladaja sie po 10 bolivianos i prosza rybaka zeby zabil barana. Zona Bernardino prowadzi na skazanie dwa - bialego i czarnego. Tez bysmy chetnie wzieli udzial w uczcie ale nie mamy juz czasu. Za pare godzin odplywa bowiem nasza lodka z poludnia wyspy. Czeka wiec nas dosyc dlugi marsz.
Pijemy z Argentynczykami po raz ostatni mate. Wymieniamy sie adresami i ruszamy.
Nastepnym razem zobaczymy sie w Buenos Aires. Byc moze.

Coz. Boliwia.


Przekraczamy w koncu granice peruwiansko - boliwianska. Jeszcze jak bylam w Polsce i patrzylam na mape Ameryki Lacinskiej, mysl o przekroczeniu wlasnie tej granicy, gdzies wysoko w gorach nad legendarnym jeziorem Titicaca podniecala mnie najbardziej.
Wyobrazenia najczesciej przerastaja niestety rzeczywisctosc. Ta okolica z pogranicza dwoch krajow ma istotnie w sobie cos niesamowitego, ale sam moment przekroczenia granicy nie rozni sie za bardzo od wczesniejszych przekroczen. No moze z jednym wyjatkiem... spokoj. Nikt tu nie krzyczy, nie pogania, nie ma oblegajacym cie niczym roj owadow cinkciarzy czy autobusowych naciagaczy. Ktos tam z oddali szepcze, ze wymienia peso na boliviano, ze smiertelnym spokojem ustawia sie przy boliwianskim urzedzie migracyjnym combi, ktorego kierowca i tak wie, ze wszyscy jadacy w strone Copacabany predzej czy pozniej beda musieli do niego wsiasc.
Dojezdzamy do Copacabany - jednego z najbardziej turystycznych miast w calej Boliwi. jest ciemno, cicho. To miejsce sprawia wrazenie zupelnie wymarlego. znajdujemy w oka mgnieniu hotel za 10 bolivianos od osoby (okolo 4 zlote) i wychodzimy cos zjesc. Poniewaz jest tu dosyc tanio pierwszy raz od niepamietnych czasow decydujemy sie zjesc w knajpie turystycznej. Pizza smakuje pysznie.
Idziemy na piwo. Knajpy sa tu przytulne, z fajna muzyka i klimatem, ale prawie wogole nie ma w nich ludzi.
I tak wita nas nowy kraj. Znowu wszystkiego trzeba sie uczyc od nowa (ceny, ludzie, zwyczaje...). Marcin pisze podsumowanie Peru, ja napisze wiec tylko ze minelo zaledwie pare godzin ale juz baaardzo tesknie za tym krajem. Po prostu zakochalam sie w Peru i tyle.
No ale coz, przed nami Boliwia.

Dowidzenia kochane Peru


Po dokladnie miesiacu pobytu opuszczamy kraj, do ktorego nie tylko zdazylismy przywyknac, ale tez ktory naprawde pokochalismy. To tutaj zobaczylismy najbardziej niesamowite piekno przyrody, to tutaj otoczyl nas krag wspanialych ludzi, ktorzy mam nadzieje, ze pozostana naszymi przyjaciolmi do konca naszych dni. To tutaj Ola zostawila swoje serce w Trujillo, i nawet teraz kiedy juz jestesmy w Boliwii nad jeziorem Titicaca, zerka tesknie na drugi brzeg i czasami wzdycha - ach jakze latwo tam teraz jeszcze wrocic. Ja mimo, ze nie zostawilem w Peru zadnej milosci swojego zycia, mam podobne odczucia.
Daniel, ktorego poznalismy tez jest teraz moim dobrym przyjacielem i bardzo go polubilem. Byli takze innni hosci z Hospitality, ktorych dlugo nie zapomne i dzieki ktorym nasz pobyt w Peru byl tak rodzinny i cieply, mimo czasem bardzo niskich temepratur w terenach gorzystych. Tutaj poznalismy tez Argentynczyka Juana, ktory przemaszerowal z nami 80 km umilajac nam dluga wedrowke swoimi ciekawymi opowiesciami o Argentynie i Boliwii. Tutaj tez poznalismy odwazna Julie, ktora samotnie podrozujac, uwieczniala piekno ludzi i krajobrazu na swoich bardzo ladnych rysunkach.

My marzymy, by tutaj dluzej zostac, a wiekszosc Peruwianczykow o czym pisala Ola marzy aby o tym, by stad wyjechac. Nie jest to jednak latwe. Bilet do Polski kosztuje 2-3 tysiace dolarow np a i trudnosci jakie napotyka Daniel, pragnacy odwiedzic Ole sa ogromne. Oprocz zaproszania wymagane jest tez posiadania pokaznych srodkow na koncie bankowym. A wiec Ci mili ludzie, ktorzy nas goscili nie beda mogli nas chyba nigdy odwiedzic. Bardzo to smutne wszystko.

W Peru jest wiele rzeczy, ktore dziwi a zarazem smieszy. Jedna z nich jest sposob w jaki mieszkancy tego kraju sie do siebie zwracaja. Np do ludzi mlodych zrwaca sie joven - co oznacza mlody. Ma drobne mlody? - pada czesto pytania w sklepie. Jesli jestes starszy to mowia do Ciebie mamita albo papita. Smialem sie z Oli, ze zaczeli ja nazywac mamita w niektoryc miejscach ale i na mnie przyszla pora kiedy uslyszalem swoje pierwsze papita. Sprzedawcy w autobusach, ktorzy swoimi kwiecistymi czesto 40 minutowymi przemowami staraja sie zachecic do zakupu produktu zwracaja sie do kobiet uzywajac zwrotu senora linda, czyli np prosze niech piekna pani zakupi moj wspanialy notesik. Chyba kiedys w Polsce tez uzywalo sie takich zwrotow, ale musialem byc wtedy chyba bardzo maly:))

A wiec nie zegnaj a dowidzenia kochane Peru. Dowidzenia Danielu, dowidzenia senorito linda, dowidzenia mamito i papito. Na pewno do Was wszystkich kiedys wrocimy. A teraz za wszystko pieknie dziekujemy.

Swieto Virgen de la Candelaria w Puno


Postanowilismy zostac jedna noc w Puno dluzej i nie ma naprawde czego zalowac. Byla to znakomita decyzja. W sobote leje deszcz ale my dzielnie przemieszczamy sie po ulicach obserwujac pochod tanczacych ludzi w strumieniach deszczu. To chyba przygotowanie do jutrzejszej uroczystosci.

Ola postanawia zostac w domu bo cala przemokla a ja ide z Julia na nocne tance. Naprawde troche niesamowicie wyglada ten pochod ludzi, czasem juz w podeszlym wieku wykonujacych taneczne podskoki. Wsrod maszerujacych Puruwianczykow dostrzegamy grupe mlodych turystow uczestniczacych w pochodzie i poruszajacych sie dosc sprawnie w rytm muzyki. Byli to prawie sami faceci tanczcy nie zwazajac na deszcz. Bardzo nam sie to spodobalo, wiec po prostu przylaczamy sie. Pierwsze kroki sa trudna ale potem sie rozkrecamy. Ogladaja nas tlumy widzow, ktorych mijamy. Peruwianczycy sa niezle rozbawieni faktem, ze cudzoziemcy uczestnicza w ich tradycyjnym pochodzie. Deszcz sciaka nam po policzkach. Juz nawet nie wiem czy jakas czesc mojej garderoby jest sucha. Po prostu tanczymy wszyscy ja w transie. Nagle jakis faceto okolo 60 wskakuje do kaluzy i zaczyna w niej dziko podskakiwac:)) chlapiac nas dodatkowo niemilosiernie. Naprawde bardziej smieje sie z tego niz mialbym sie przejmowac, bowiem juz nic nie jest nas w stanie bardziej zmoczyc. Po okolo 2 godzinach mamy dosc. Odlaczamy sie od pochodu i szukamy jakiegos miejsca gdzie mozna wypic czekolade na goraca. Nie jest to proste, bowiem w Peru jest mnostwo dusznych barow z tania zywnascia a bardzo malo kafejek, gdzie mozna wypic kawe np i zjesc jakies ciastko. W koncu cos znajdujemy i na rozmowach o zyciu i o wszystkim konczymy ten wieczor.

Nastpenego dnia wstajemy rano i idziemy z Ola na zakupy. Sniadnai robimy w hostelu Juli, bo tam maja kuchnie. Niestety po przybyciu babka nas ochrzania ze kuchnai jest tylko dla gosci hotelu i co my sobie myslimy. Tlumaczymy jej, ze chcemy zjesc z koleznaka sniadania. To nie pomaga ona moze ale my nie. Kurcze. Wnerwilo nas to, bowiem normalnie w Puru taniej jest zjesc w barze niz zrobic sobie sniadanie. A tutaj juz nakupilismy roznych produktow. W koncu babka sie uspokoja prosimy ja jeszcze raz i sie zgadza.

Po sniadaniu wychodzimy na miasto. Otacza nas nagle kolorowy korowod tancerzy. Przez miasot przechodzi grupa taneczna za grupa. Sa i tradycyjne roznokolorowe stroje indianskie a takze jakies takie kiczowate niewiadomo jakie. Sa tez ludzie przebrani za niedzwiedzie. Oj ci to maja najgorzej. Dzis niemilosiernie swieci slonce, wiec te tanczace zwierzaki musza czasem zdjac nakrycie oglowy odkrywajac przed wszystkimi swoje ludzkie pochodzenie.

Jest naprawde wesolo i kolorowo. Peruwianczycyc czestuja mnie piwa. Sa radosni i rozesmiani. Jest tez kompletnie bezpiecznie. Naprawde z zalem mysle ze za chwile za pare godzin przyjdzie mi uposcic kraj, ktory z Ola tak pokochalismy, Peru. Ale niestety czas ten nadszedl. Zegnamy sie z Julia, ktora rusza dzis do Cuzco a my wsiadamy do autobusu, ktory wiezie nas w strone granicy z boliwia. Po 3 godzinach za 6 soli jestesmy juz tam, gdzie konczy sie nasze kochane Peru. Ale na pewno tu kiedys wrocimy, to sobie obiecujemy.

wtorek, lutego 14, 2006

Jezioro Titicaca i bladzenie w ciemnosciach


Wstajemy rano i wsiadamy do busika, ktory zabiera turystow z kazdego hotelu. Myslalem sobie: znowu kupilismy tour, moze przynajmniej bedzie wesolo, bo kogos ciekawego poznamy. W busiku na to sie raczej nie zapowiada. Jedna babka, siedzaca obok Oli, w podeszlym wieku, chyba z Peru, modli sie trzymajac w reku rozaniec. Za mna para Dunczykow pamietajaca chyba II wojne swiatowa. No to swietnie:))

Na szczescie okazuje sie, ze wsiadamy na statek, na ktory rozne agencje wyslaly swoich turystow w roznym wieku i z roznych krajow. Uff, jest tez troche mlodszych uczestnikow tej wielkiej wyprawy. Na przeciwko mnie siada dlugowlosa blandynka i dosc czesto sie usmiecha. Ma wyrazna slowianska urode, ale nie moge okreslic z jakiego jest kraju. Wchodzimy razem na dach statku. Sama mnie zagaduje: "skad jestes?" "Z polski odpowiadam.", "A ja z Rosji, wlasnie sie tak wam przysluchiwalam i obstawialam na jakis slowiaski kraj." Okazuje sie, ze mieszka na codzien w Danii od 5 roku zycia. Podrozuje samotnie po Ameryce Lacinskiej i ma ten sam plan podrozy co my tylko jedzie w odwrotnym kierunku. Jest wiec doskonala okazja, zeby wymienic sie doswiadczeniami. W przeciwienstwie do nas Julia, bo tak ma na imie chce wjechac takze do Kolumbii i Wenezuelii. Kolejna samotna odwazna dziewczyna, ktora przemierza tysiace kilometrow prawie niczego sie nie bojac. Jak sie jednak pozniej dowiadujemy ma przy sobie jednak gaz i noz, a tak na wszelki wypadek.

Pogoda nam nie sprzyja. Doplywamy do tak zwanych Plywajacych Wysp. I niestety leje jak z cebra. Wysiadamy i przygladamy sie zyciu miejscowych. Nigdy nie chcialbym spedzic tutaj wiecej niz jednej nocy. Kazda z wysepek to taka wielka kupa slomy ulozonej w ten sposob ze tworzy ona wyspe wielkosci dzialki rekreacyjnej na Mazurach. Ludzie zyja tu tez w takich slomiano - bambusowych miniaturowych chatkach. Warunki naprawde prymitywne. A i pare razy do roku wyspe trzeba odbudowywac, zeby jej woda nie pochlonela. Oprocz rybactwa glownym zajeciem mieszkancow jest przyjmowanie turystow. Przed kazdym domem buduja wiec ministoisko z roznymi pamiatkomi. Nawet dzieci biegaja za nami i staraja sie sprzedac swoja rysunki za 1 sola. "tutaj moj tatus lowi ryby, a tutaj mamusia gotuje obiad." Lamiemy sie i oczywiscie kupujemy slodki rysuneczek od 6 letniej indianki. Odwiedzamy jeszcze jedna wyspe, na ktorej oprocz tradycyjnych domow widac takze bardziej komfortowe kryte blacha. Sa jednak zupelnie nie klimatyczne i raczej psuja krajobraz.

Okolo 14 docieramy do celu naszej dzisiejszej podrozy wyspy Amantani. Tutaj czekaja juz na nas nasze indianskie rodziny. Kazda rodzina bierze po 2,3 albo 4 osoby. Poniewaz blizej zaprzyjaznilismy sie z Julia postanawiamy, ze wspolnie udamy sie do naszej kwatery. Indianie z wyspy sa troche ciemniejsi, niz ci z ladu, ale posluguja sie tym samym dialektem Inkow. Dostalismy pokoj 3 osobowy w prostych, ale znosnych warunkach. Niestety na ma lazienki a tylko slawojka oddalona o 50 metrow od domu. Za oswietlenie bedzie tez sluzyc nam swieczka, bowiem na wyspie chyba wogole nie bylo elektrycznosci. Szybko zaprzyjazniamy sie z nasza rodzina, ktora jest bardzo sympatyczna i serwuje nam pierwszy posilek.

Wyspa zdowminowana jest przez 2 wzgorza na ktorych znajdowaly sie pozostalosci swiatyn ku czci slonca i ksiezyca. Dochodzimy z przewodnikiem na pierwsze wzgorze. Nie slucham wszystkiego co mowi bowiem spotykam mloda Indianke ktora ma pilke i okazuje sie ze niezle potrafi sie nia poslugiawac. Odbijamy wiec miedzy soba pilke budzac duze zainteresowanie naszej grupy. W koncu nasz przewodnik sie wkurza i zwraca nam uwage, ze pograc to sobie mozemy jak on skonczy mowic. Dobra niech mu bedzie.

Nasz guide nareszcie konczy i mamy czas wolny. Mozemy sami wspiac sie na szczyt i obejrzec ruiny. Widok jest przepiekny. Z gory roztacza sie malowniczy widok na jezioro. A na dodatek zbliza sie zachod slonca. Nasz przewodnik zaznaczyl, ze nasze rodziny beda czekac na nas tak dlugo na placu glownym, az nie wrocimy. Nie przejmujac sie czasem zwiedzamy wiec. Mimo ze jest juz szaro Rosjanka proponuje nam ze mozemy wspiac sie na drugie wzgorze. Ola uwaza, ze to glupì pomysl, bo bedziemy wracac po ciemku. Julia mowi, ze ona idzie i tak sama. Troche nie chcemy jej tak zostawiac i ruszamy. Wspianamy sie po kamieniach i juz w ciemnosciach docieramy na szczyt. Czasem by zlokalizowac Julie i Ole musze wolac glosnio, by dowiedziec sie, z ktorej strony nadejdzie odpowiedz. Slonce juz dawno zaszlo i droge oswietla nam jedynie ksiezyc, ktorego swiatlo przepieknie odbija sie w lustrze wody. Julia wdrapuje sie jescze na szczyt malej piramidy a my na nia czekamy. W koncu nadszedl czas powrotu. W dol znalezlismy o wiele wygodniejsza droge ulozona z kamieni. Idziemy i idziemy. Schodzimy na dol i okazuje sie ze wcale nie jestesmy w tym samym miejscu, w ktorym sie wczesniej znajdowalismy. Niby widac drugi szczyt i miejscowosc pograzona w ciemnosciach u brzegow jeziora ale czy to na pewno ta sama miejscowosc, w ktorej mamy spedzic noc?? Czyzbysmy sie zgubili w tak banalny sposob po raz pierwszy w czasie naszej podrozy?

Boimy sie schodzic do wioski, ktorej zarysy wydaja sie tak obce bo jesli to uczynimy i okaze sie to pomylka czeka nas ponowna wspinaczka. Pomaga nam troche nowoczesna technika. Poniewaz za dnia robilem mnostwo zdjec, wlaczam ekran i staram sie porownac zarysy wybrzeza pograzonego w ciemnosciach z tym co sfotografowalem wczesniej. Wszystko wydaje sie byc podobne. Tylko gdzie jest ta droga, ktora szlismy. Schodzimy na oslep przez pola na dol. Wydaje nam sie ze wszyscy w wiosce juz spia. W koncu odnajdujemy jakis pierwszy dom, w ktorym pali sie swieczka. Dobijamy sie do drzwi. Nawet nie znamy nazwy miejscowosci, w ktorej mamy spac, wiec znowu uzywam mojej kamery. Pokazuje Indianinowi sfotografowany wczesniej rynek glowny i on na szczescie radosnie oswiadcza, ze tak tak to tutaj 5 minut drogi na piechote stad. Oddychamy z ulga. Okazuje sie, ze na dole juz wszyscy sie o nas niepokoili.

Jemy kolacje, przebieramy sie w tradycyjne indianskie stroje i idziemy na potancowke. Wchodzimy do dosc duzej sali oswietlonej swiecami. Za stolem siedzi
"komitet sprzedazy piwa, wody i coca coli" zlozony z 4 osob. Piwo 8 zeta a woda 4. Drozyzna, wiec produktow tych nie zakupujemy. Gra orkiestra a Indianki wyciagaja nas do tanca. Naprawde niezle sie bawimy. Tylko dosc szybko moj stroj okazuje sie zbyt cieply. Indianskie ponczo niezle jednak grzeja, bo wieczory bywaja tutaj mrozne.

Po imprezie wpadamy jeszcze na jeden pomysl. Przejdzmy sie nad wode. Jest przeciez tak blisko tylko 50 metrow stad. Ola rezygnuje. Ja ide z Julia. Ona sie mnie pyta: A znajdziemy droge powrotna? Ja na to jasne, przeciez jezioro widac z naszego domu.
Po 15 minutach nad woda juz chcemy wracac. Poczatek trasy wydaje sie oczywisty. Potem juz jest troche trudniej. Julia uwaza, ze trzeba isc w prawo a ja ze w lewo. Poniewaz zawsze twierdzia, ze kiepsko orientuje sie w terenie wybieramy niestety moja opcje. I grzezniemy w jakims blocie, przeskakujemy przez ogrodzenia prywatnych gospodarstw, bo droga normalna sie juz skonczyla az w koncu wyskukujemy na jakas glowna droge, ale w miejscu, ktore w zupelnosci nie przypomina tego, w ktorym mieszkalismy. Jest juz po 1 w nocy i teraz to juz naprawde wszyscy spia. Nie ma sie wiec kogo spytac. Postanawiamy wiec nie zbaczac juz z glownej drogi i jest to dobry pomysl. Pare zakretow i w koncu rozpoznajemy budynek swietlicy w ktorej byla potancowka. Szczesliwi i wyczerpani o 1:30 wracamy do domu. Olenka juz dawno spi. Padamy do swoich lozek i momentalnie zasypiamy.

Nastepnego dnia juz polowa grupy z usmiechem na nas patrzy wiedzac o naszych przygodach w ciemnosci. Odplywamy zegnajac naszych gospodarzy. Opuszczamy ta zaczarowana wyspe, na ktorej tak trudno bylo znalezc droge do miejsca noclegu.
Naszym celem ma byc wyspa Taquile. Nagle jednak podchodzi do nas nasz przewodnik i mowi, ze poniewaz fale sa dosc wysokie nie pojedziemy na wyspe tylko wracamy prosto do Puno. Tlumaczy, ze wielo osob w drodze na wyspe Amantani wymiotowalo i teraz oni zycza sobie powrotu a poza tym moze byc niebezpiecznie bo jak zaleje silnik to juz nie ruszymy. Fale nie wydaja nam sie zbyt wysokie a i wyspa jest w zasiegu reki wiec ostro protestujemy. Niestety nie przynosi to oczekiwanych efektow i nasz statek zmierza do Puno. Po drodze odwiedzamy jeszce raz plywajace wyspy tym razem pogrozone w promieniach slonecznych. Mimo wszystko bylo warto i bylo ciekawie. Czesc ludzi jednak oburzona jedzie do swoich agencji po przybyciu do Puno i odzyskuje po 5 zeta na lebka, my w tym czasie postanawiamy jednak zwiedzic miasto i nie stresowac sie wiecej czyms takim wiedzac ze i tak zaplacilismy za ta wycieczke 20% mniej niz inni.

niedziela, lutego 12, 2006

Cusco - Puno


Poswiecamy jeszcze jeden dzien na zwiedzanie muzeow w Cusco. Chcemy wykorzystac nasz bilet turystyczny. Troche sie rozczarowujemy kulturalna strona tego miasta. Tylko klasztor Santa Cataliny jest jeszcze dosc interesujacy. W klasztorze spotykamy tez Polaka! Pierwszego od niepamietnych czasow. To jest chyba jakis mit o naszych rodakach tak tlumnie podrozujacych w tych stronach. W ogole ich prawie nie ma! A moze tylko odstrasza ich pora deszczowa? Miejscowi przewodnicy mowia nam jednak ze Polak tutaj to rzadkosc. Czy to nie dziwne...
Ostatni dzien wdychania swietego cuscanskiego powietrza. Ostatnie rozmowy z Aleksem i innymi mieszkancami domu Mari. Ostatnia noc w zimnie na zdecydowanie za waskim lozku. Rano Cusco sprawia nam ostatnia niespodzianke. W drzwiach domu Marii pojawia sie dawno juz zapomniana Katka :). Idealnie sie wiec mijamy. Ona przyjechala my spadamy.
Na dworcu nie spotykamy Juana z tego prostego powodu, ze przyjechalismy tam chyba jakas godzine pozniej niz sie umawialismy, pozatym sami szczerze watpilismy zeby on tam sie pojawil. Po pewnych pertraktacjach znajdujemy autobus do Puno, nad jeziorem Titicaca za jedyne 10 soli. Teoretycznie 6 godzin jazdy, Praktycznie troche wiecej.
Pod wieczor dojezdzamy do tego niewielkiego miasteczka i rozpoczynamy poszukiwania hotelu. Zabijaja nas ceny. W kazdym miejscu ta sama spiewka - ze wzgledu na swieto Dziewicy z Candelabri podnieslismy ceny. Miasto jest pelne od turystow. Z trudem znajdujemy pokoj za 35 soli. Dziwne bo w sto razy gorszych norach chcieli po 60 - 70 soli. Tutaj mamy luksusowy pokoik z lazienka. Ciepla woda! Az dziwnie sie czujemy.
Poznana w Cusco Argentynka poradzila nam zeby wziac tour na wyspy w Carlos Adventure. Dwa dni z noclegiem i 3 posilkami za jedyne 40 zlotych! Niesamowicie tanio! Znajdujemy polecane biuro i kupujemy! Czasem tour niestety jest koniecznoscia. Tym razem jednak nawet sie na niego cieszymy.

Meczacy i troche smutny powrot do normalnego swiata


Spelnieni nastepnego dnia wracamy trasa pociagu w stone km 82. Droga w tym kierunku idzie troche pod gore, w dodatku strasznie obciera mnie but, nie jest to juz wiec taka przyjemnosc jak poprzednio. Pozatym 2 dni wedrowki zrobily swoje. Bola nogi i marze juz tylko o tym zeby w bezpiecznej przystani w domu Mari w Cusco rzucic sie na lozko.
Po drodze spotykamy maszerujaca w druga strone grupe Argentynczykow.
Pare kilometrow przed koncem Marcin wdaje sie w rozmowe z idacymi od km 88 mezczyznami Kechua. Okazuje sie ze odwiedzali oni swoja rodzine w tej okolicy i teraz wracaja do Cusco. Na km 82 stoi ich samochod. Czy mozemy zabrac sie z nimi?? Jasne!
A wiec pierwszy stop w Peru!!! - cieszymy sie jak dzieci.
W koncu docieramy do kranca naszej wedrowki i dalej juz poruszamy sie pojazdem o 4 kolach. Jak cudownie jest jechac a nie isc!!!! Niestety po paru kilometrach okazuje sie, ze to nie zaden bezplatny stop, tylko bedziemy musieli za ta przejazdzke zaplacic.
Cena staje na 20 solach za nas troje. My z Marcinem jestesmy zadowoleni, bo autobus wyszedl by jeszcze drozej, Juan chyba nie za bardzo. Cala droge gada i zartuje z mezczyznami. Planuje ze pojedzie razem z nami do Boliwii. Kiedy jednak dojezdzamy do Cusco wpada w jakas paranoje. Zostalismy bowiem wyrzuceni daleko od centrum, jest zimno jak cholera, pozno, Juanowi zbiera sie na zale ze musi wymienic pieniadze, ktorych i tak juz prawie nie ma, ze jego hostel jest syfny, ze nie ma nawet cieplej
wody. Zaczyna zalowac ze wogole tutaj przyjechal. Nerwowo pakuje swoje rzeczy do plecaka.
Nam tez jest zimno, do domu Mari zabrac go nie mozemy (na pocieszenie moglibysmy mu powiedziec, ze na nas tez pod prysznicem czeka tylko lod..., a pozniej nocleg w nieogrzewanym pokoju, nie mowimy jednak nic), . Piszemy mu na kartce swoj adres mailowy. Sciskamy i calujemy. Mamy spotkac sie na dworcu autobusowym do Puno pojutrze o 7.30.
Jeszcze nie wiemy ze wcale sie tam nie spotkamy. Roztrzepanego, troche zwariowanego Argentynczyka Juana Martina widzimy na tej ulicy w Cusco juz prawdopodobnie po raz ostatni. Chyba ze zechce kiedys do nas napisac.
Kiedy wracalismy jeszcze trasa pociagu szedl na przedzie i w nieboglosy spiewal po angielsku piosenke, o tym ze moze zapomniec wszystko, ale jest jedna rzecz ktora na zawsze pozostanie w jego glowie. I jest to heeeeeerooooooina. Naprawde nie wiem dlaczego to jego wycie tak zapadlo mi w pamiec.
Jest wiele rzeczy z tej podrozy, o ktorych moge predzej czy pozniej zapomniec, ale ta 3 dniowa szalencza wyprawa z moim bratem i Juanem na Machu Picchu na zawsze pozostanie w mojej glowie.

Machu Picchu. Magiczna kraina we mgle


W dziecinstwie uwielbialam czytac historie o smokach. Smoki z mojej ulubionej ksiazki zawsze podrozowaly wszedzie z zawieszonymi na szyji termosami pelnymi zupy ogorkowej. Argentynczycy podobni sa do tych smokow. Tylko ze w swoich nieodlacznych termosach nie nosza zupy ogorkowej ale mate.
Wstajemy o godzinie 4.30, zeby dojsc do Machu Picchu jak najwczesniej i jesli to mozliwe zobaczyc wschodzace nad ruinami slonce. Niestety okazuje sie rzecz dla Juana tragiczna - w naszym pokoju nie ma kontaktu, nie moze wiec on zagrzac wody do sporzadzenia swojego ukochanego napoju. Rozpoczynamy szalencze poszukiwania w korytarzach hotelowych az w koncu wychodzimy na ulice. Tracimy ponad godzine na szukanie kontaktu. W koncu odnajdujemy go w toalecie w punkcie gdzie sprzedaja bilety na Machu
Picchu - jedynym o tej porze otwartym miejscu.
Korzystajac z okazji kupujemy bilety. 40 soli studencki, 80 normalny. Argentynczyk wciska swoja stara legitymnacje z Urugwaju (ktora nie ma zadnej daty), cos tam zagaja i kupuje po cenie ulgowej.
Wypijamy po mate i ruszamy. Autobus z miasta do ruin kosztuje 6 dolarow w jedna strone. Oczywiscie decydujemy sie isc na piechote. Od legendarnej juz pary z Limy slyszelismy ze to bulka z maslem. Okazuje sie to jednak byc... wykanczajaca 8 kilometrowa wedrowka pod gore. Do tego zaczyna padac. Niebo totalnie pokryte chmurami, wlasciwie to idziemy w chmurach. Co za idealna wrecz pogoda zeby odwiedzic miejsce o ktorym marzylismy od miesiecy!!!!!!
Zmeczeni i wsciekli o godzinie 8.00 siadamy w koncu na lawce tuz przed wejsciem. Na cale szczescie wszechswiat, jakby to powiedzial Juan jednak jest po naszej stronie, bo z nieba przestaje lac sie woda i powoli sie rozjasnia.
Wchodzimy! Tak naprawde czego pozostaloscia sa te najslynniejsze ruiny Inkow nikt do konca nie wie. W kronikach hiszpanskich konkwistadorow nie ma o nich slowa. Jedna z hipotez jest taka, ze bylo to miejsce pobytu wybranych kobiet (swietych dziewic), jest ona jednak dosyc latwa do obalenia. Inna, bardziej prawdopodobna jest taka, ze miescila sie tu poprostu jedna z rezydencji wladcy Inkow. Prawdopodobnie w momencie najazdu Pizarro na Cusco w 1533, zostala ona porzucona. Bo szczerze mowiac
trudno sobie wyobrazic zeby ktos mogl ja zdobyc.
Ruiny Machu Picchu naprawde robia wrazenie. Nie przez sam ksztalt budowli czy wielkosc, ale przede wszystkim przez magiczne otoczenie - szczyty gorskie i mgla. Chmury w niewyjasniony sposob nagle zaczynaja poprostu opadac i czesc ruin zostaje calkowicie zaslonieta przez gesty dym.
Wspinamy sie na WaynaPicchu - to jest ta wysoka i stroma gora za ruinami, ktora mozecie zobaczyc na wiekszosci zdjec. W pierwszej chwili wydaje sie ze wdrapanie sie tam jest wyczynem ponad sily czlowieka, szczegolnie ponad sily czlowieka ktory wczoraj przemaszerowal 30 kilometrow, a dzisiaj 8. Ale czlowiek moze wiecej niz mu sie czasem wydaje.
Kiedy jestes juz na szczycie, na dole widzisz ciagnaca sie po gorskim grzbiecie serpentynowa biala droge (8km waz z Aguas Calientes, ktory pokonalismy rano), a po prawej Machu Picchu tak malutkie, ze az trudno dostrzec rozlane po ruinach mrowisko turystow czujesz sie niesamowicie. Rozkladasz sie na skale, glowe masz prawie ze w chmurach i masz wrazenie ze blizej juz Boga Slonca byc nie mozesz.
Jezeli juz mowa o Bogu Slonca, to przypomina mi sie jedna zabawna historia. Znajomy naszego hosta z Huaraz zastanawial sie co by to bylo gdyby Inkowie opanowali rowniez cala Ameryke Polnocana, w koncu tak niewiele im brakowalo, a Hiszpanie nigdy nie zdolali zniszczyc ich imperium. ¨Wyobrazasz sobie, jakby wszyscy teraz wyznawali za Boga Slonce??!¨.
Zawsze bawi mnie, kiedy sobie o tym pomysle.
Niestety Bog Slonce ukazal nam swoje oblicze tego dnia doslownie na pare chwil. Lazilismy po ruinach za do zamkniecia - do 17. Na koncu siedzielismy jeszcze na laweczce przy wyjsciu gapiac sie na pustoszejace z turystow Machu Picchu. Patrzylismy sie tak dlugo chyba z nadzieja na to ze ten niesamowity obraz nigdy nie zniknie z naszej pamieci.

W 8 godzin na koniec swiata




Od pary w Limie dostalismy wskazowki zeby isc na Machu Picchu trasa pociagu w nocy. Pozniej jednak dowiedzielismy sie ze mozna to spokojnie zrobic w dzien, robi to wiele osob. Coz, wiele... Kiedy spytalismy sie przewodnika po Inca Trail, naszego znajomego w Cusco czy duzo ludzi sie na to decyduje, z usmiechem na ustach odpowiedzial: ¨Idzie sporo Argentinos sin dinero (Argentynczykow bez pieniedzy).¨
Kiedy rano przy wsiadaniu do combi jadacego na kilometr 82, skad mielismy zaczac nasza wedrowke zobaczylismy jeszcze jednego podobnego do nas, ktory przedstawil sie po chwili jako Juan Martin z Argentyny, myslelismy ze pekniemy ze smiechu. Byl to najprawdziwszy Argentino sin dinero :). Mial dredy, wyciagnieta zielono bluzke, pare korali i wisiorkow na szyji (jak sie pozniej okazalo wlasnie produkcja tego typu bizuterii sie zajmuje), w reku tykiewke z mate. Juan mial stac sie nieodlacznym
elementem naszej wyprawy do jednego z najwazniejszych miejsc w calej tej podrozy.
Po 45 minutach dojechalismy na kilometr 82, miesci sie tam mala wioska. Stad rozpoczyna sie rowniez 3-4 dniowy Inca Trail, za ktory normalnie placi sie grube pieniadze (od paru lat bowiem samodzielny trekking jest zabroniony, trzeba isc z agencja i z przewodnikiem, ceny oscyluja w granicach 200- 300 dolcow) w lutym jest on jednak zamkniety ze wzgledu na zla pogode i reparacje na trasie. My jednak podazamy w strone Inca Trail aternatywnego, czyli w kierunku ciagnacej sie gdzies w nieznane linii
kolejowej. Po kilku sekundach oblegaja nas dzieciaki z Puebla. ¨Tamtedy nie przejdziecie, stoi policjant i nikogo nie puszcza, to zabronione. My wam wskazemy inna droge, zebyscie mogli obejsc kontrole¨. Slyszelismy o tym, ze trzeba dac policjantowi w lape, nie powinno wyjsc to wiecej niz zaplata dzieciakom - przewodnikom, wiec dziekujemy im i pewnym krokiem idziemy dalej.
Najwytrwalszy z chlopcow jedzie za nami dalej na rowerze. Troche juz poddenerwowany pyta: ¨Idziecie na Machu Picchu, prawda???¨.
¨Skadze znowu, idziemy na koniec swiata bracie. Chcesz sie z nami zabrac?? Zupelnie za darmo. Zadnych pieniedzy od ciebie nie wezmiemy¨ - odpowiada Argentynczyk. Zostawiamy chlopca z nieco rozdziawiona buzia i ruszamy.
Zadnej kontroli na 82 nie ma. Na 88, gdzie znajduje sie budka straznicza rowniez. Jest niedziela, a w niedziele w Ameryce Lacinskiej bez wyjatkow wszyscy odpoczywaja. Mamy szczescie.
Po torze kolejowym wkraczamy w samo serce gor, powalajacych swoja wielkoscia. Czujesz sie taki malutki. Czasem przed nami wylania sie monumentalna gorska sciana, ze az sie przez chwile wydaje ze przejscia dalej nie ma. Jest to jednak tylko jedno z wielu zludzen, przychodzacych do glowy w tej dziwnej krainie. Po naszej lewej stronie pedzi rwaca rzeka. Kotluje sie na zolto i brazowo za kazdym razem kiedy uderza o kamienie i skaly. Kiedy sie w nia wpatrzysz az dreszcz przechodzi przez cialo.
Wpadniesz do tej rzeki i juz
na wiecznosc zamieszkasz w swietej dolinie Inkow.
Dochodzimy zgodnie do wniosku, ze jest to najpiekniejsza trasa jaka przebywamy w swoim zyciu. Szczyty gor otulone sa chmurami. Krajobrazy zmieniaja sie niesamowicie. nagle z polanek wkraczamy jakby do dzungli. Naprawde to miejsce ma w sobie cos magicznego.
Pod stopami kamienie i kamienie. Przez 28 kilometrow. Jest to dosyc meczace. Czasem mozesz na szczescie zejsc z torow, bo po jednej lub drugiej stronie wije sie cieniutka sciezka. Kiedy sie idzie kilka godzin torami przychodza czlowiekowi do glowy glupawe refleksje. Na przyklad: czy nie mogliby zrobic takich odstepow miedzy drewnianymi belkami, zeby dorosly czlowiek mogl wygodnie stawiac kroki, a nie musial stawac przed bolesnym dylematem: albo maszerowac po klojacych kamieniach albo drobic
cala trase krokiem japonczyka w kimonie. Od razu zaznaczam ze sposob na Japonczyka jest mniej praktyczny, bo poruszasz sie powoli, a poza tym istnieje wieksze ryzyko, ze staniesz twarza w twarz z pociagiem, ktory pojawia sie dosyc czesto i co gorsze czasem calkiem znienacka. Najpiekniejsze (wyryte w skalach, czasem cudownie pada przez nie swiatlo) ale i najbardziej niebezpieczne sa tunele. Jest ich kilka na trasie, na szczescie nie sa za dlugie.
Zaczyna niestety padac deszcz. Na kilometrze 94, pod daszkiem czyjegos domku (wlasciciciela akurat nie ma) robimy sobie przerwe. (cenna infrormacja dla wszystkich, ktorych w polowie drogi do Aguas Calientes zastanie noc i nie beda chcieli kontynuowac podrozy - na km 95 po lewej stronie jest mala drewniana otwarta chatka, w ktorej moznaby sie skryc). Kazdy wyjmuje to co ma, robimy sobie kanapki. Juan nalewa nam po kubku mate de coca. Na deser pociaga jeszcze pare buchow marijuany z fifki, ktora
zawsze nosi przy sobie.
Najedzeni i wypoczeci ruszamy dalej. Przestaje tez padac.
Okolo kilometru 104 robi sie ciemno. Ksiezyc jest jednak tak mocny, ze w stopniu wystarczajacym oswietla nam dalsza droge. Jestesmy juz nieco znuzeni i zmeczeni a Aguas Calientes ani widu ani slychu. Pojawia sie kolejna tablica z odlegloscia, ale w tym swietle nie jestesmy w stanie odczytac co to za kilometr, Juan z pewno mina stwierdza: ¨Tu jest napisane FALTA POCO (brakuje tylko troche)¨. Smiejemy sie i idziemy dalej.
O godzinie 20.30 dobijamy w koncu do stacji Aguas Calientes. Mamy wrazenie ze naprawde doszlismy na koniec swiata.
Ostatkiem sil znajdujemy hotel za 10 zlotych od lebka. Zasypiamy snem sprawiedliwego. Jutro Machu Picchu.

środa, lutego 08, 2006

Jeszcze nie, ale juz prawie


No coz i w koncu wyruszamy. Pakujemy sie w malutki plecaczek i opuszczamy na pare dni bezpieczna przystan - dom Mari w Cusco. Ruszamy w strone Machu Picchu. Tzn przed nami jeszcze dluga droga, bo chcemy po drodze odwiedzic pare miejsc w Swietej Dolinie, zachaczyc o Pisaq i Ollantaytambo.
Ruszamy busem do Pisaqu. Jest to malutkie ladne miasteczko z rynkiem zawalonym turystycznymi straganami. Glowna jednak atrakcja tego miejsca sa znajdujace sie na szczycie gory ruiny. Coz ruiny i ruiny, moze w tym momencie pomyslec sobie znudzony nieco czytelnik, ile mozna bowiem ogladac ruin... O.K. tez sobie tak czasem myslelismy, ale tak naprawde kazda z pozostalosci starodawnych cywilizacji jest inna. Do kazdej prowadzi inna droga, a wraz z nia inne widoki, nowe wrazenia. Prawie zawsze cos ciebie powali na kolana. Tym razem na kolana powalily nas wlasnie pejzaze. Byl to naprawde mily spacer w gorach.
Z Pisaqu ruszylismy dalej, malymi kawalkami, od miasteczka do miasteczka, zeby w koncu dotrzec do Ollantaytambo - miejsca naprawde magicznego - w samej paszczy gor z imponujacymi ruinami doslownie 5 minut od glownego placu.
W tanim barze poznajemy pare Szwajcarow i spedzamy z nimi wieczor. Oni rowniez zamierzaja dotrzec do Machu Picchu na piechote trasa pociagu, tyle ze dzien po nas. Ceny za przejechanie 28 kilometrow sa bowiem powalajace - 30 dolarow w jedna strone, 44 w dwie. Nie zamierzamy tyle placic, pozatym chcemy poczuc na wlasnych nogach jak zblizamy sie do tego swietego miejsca. No i krajobrazy sa podobno przepiekne na tej trasie.
Pytanie ¨czy juz byles na Machu Picchu¨ jest jednym z glownych przewijajacych sie pytan w podrozniczych rozmowach. Czy juz czy jeszcze nie. Machu Picchu. Oto glowny punkt programu nadchodzil, zblizal sie wielkimi krokami.
W Ollantaytambo moglismy odpowiedziec na ulubione z podrozniczych pytan: ¨Jeszcze nie, ale juz prawie¨.

Wio koniku. Zawiez mnie na Inkow ruiny


Mari proponuje nam wspaniala wycieczke. Na koniach mamy objechac ruiny Inkow - Quenko, Puca Pucara, Tambo Machay, Sacsayhuaman i inne ktorych nazw nie pamietam. Do czesci wstep jest bezplatny, lub mozna poprostu wjechac od innej strony, do tych wazniejszych wejsc mozna na bilet turystyczny. Za 20 soli mozesz wypozyczyc konia na ladnych pare godzin. Taniocha! Zadajemy sobie pytanie, dlaczego wlasciwie w Polsce jazda konna jest tak droga.
Jest nas 4. Ja, moj nieodlaczny brat, Mari i Aleks. Mkniemy przez zielone laki, gory, jeziorka, las. Krajobrazy sa cudne. Koniki spokojne i posluszne. Co jakis czas postoj zeby zwiedzic ruiny. Nie sa jakies monumentalne czy zapierajace dech w piersiach, ale warto zobaczyc i ta czesc imperium Inkow. Odwiedzamy twierdze i miejsca kultu (tutaj po dzien dzisiejszy przychodza szamani by skladac ofiary na oltarzach swiatyn slonca i ksiezyca). Robi na nas wrazenie miejsce - kryjowka Inkow. Sa to niezliczone skaly, pomiedzy ktorymi ciagna sie korytarze. Tutaj Inkowie chowali swoje skarby. Istnieje w okolicy jeszcze jedno takie miejsce - duzo wieksze o o wiele dluzszych korytarzach skalnych, zamkniete jednak dla zwiedzajacych, bo byly przypadki, ze ktos tam wszedl i nigdy juz nie wyszedl.
Intrygujace.

Kosumpcja i kontemplacja


W Cusco zrobilismy przede wszystkim wielkie zakupy! Ja - bluza, Marcin - spodnie, opakowanie ochronne na aparat . Torba na ramie na butelke wody (genialny wynalazek, szczegolnie na jakies wycieczki w gory). Po koszulce. 12 filmow dvd (kosztuja tu grosze, za 4 zlote mozna kupic plyte z 5 filmami), w tym pare peruwianskich (zakochalismy sie w Peru i chcemy lepiej poznac przedmiot naszej milosci!), muzyke rockowa w Quechua (jezyk tutejszych Indian) i nie wiem co jeszcze. Wpadlismy w jakis wir. Tyle tu jest bowiem fajnych rzeczy.
Pozostajac w tematyce konsumpcyjnej (jakze waznej w zyciu kazdego podroznika), na Plaza de las Armas weszlismy do jednego z przepieknych budynkow, okazalo sie ze jest to wydzial prawa i nauk politycznych (poczulam sie wiec jak u siebie :), gdzie w jednym z uczelnianych korytarzy miesci sie mily barek dla studentow. Tam za 1 zloty zjedlismy smaczny obiad - ryz z jajkiem i salatka, popijajac mate de coca za 50 groszy. Cusco moze byc drogie dla turystow ktorzy jedza w dobrych restauracjach przy glownych ulicach. Ale jezeli poszukasz, bez problemu mozesz znalezc cos taniego. Jezeli nie za zlotowke na uniwerku, to pelne menu z zupa, drugim i napojem (jedzenie podobne do polskiego) w barach poza strefa turystyczna.
Mysle sobie, ze chetnie postudiowalabym w tym przepieknym budynku. Niestety po paru chwilach obserwacji ogloszen na tym wydziale, mozemy sie przekonac ze zdecydowana wiekszosc studentow jest tutaj mocno lewicowa. Na swoje zebrania zapraszaja nas rozne lewacko - marksistowskie ligi i kluby. Dumnie prezentuja sie na scianach geby Marksa i Engelsa, w dal dziedzinca Nauk Politycznych spoglada z plakatu Che. Coz, chyba jednak wole studiowac w Polsce. Ale jedzenie maja dobre i bajecznie tanie :)
Wspinamy sie uliczkami Cusco. Placyki, koscioly (do wiekszosci nie mozemy wejsc, bo ceny za wstep sa absurdalnie wysokie), pozostale po Inkach fragmenty murow. Tysiace przytulnych knajpek, barow. Trafiamy na jakas religijna procesje. Grupa mezczyzn niesie monumentalna postac Maryji. Wybuchaja petardy. Kolorowi Indianie pchaja sie do kosciola.
Cusco jest poprostu przepiekne.

Paranoje male i duze


Zamiast zwiedzac Cusco powoli popadamy w kolejne paranoje. Najpierw tracimy caly dzien na naprawienie aparatu. Przy robieniu zdjec pojawiaja sie bowiem czarne plamy. Super aparat Sony okazuje sie byc najmniej wytrzymalym uczestnikiem tej podrozy. Oddajemy go najpierw do jednego magika, ktory do wieczora cos tam przy nim majstruje po czym oddaje nam w takim samym stanie jak wczesniej i rzada pieniedzy. Po pertraktacjach i kilkunastominutowym wyklocaniu sie placimy mu 20 zlotych (ktore pozniej i tak odzyskujemy) i idziemy do innego punktu fotograficznego. Tutaj William z usmiechem na twarzy obiecuje usunac plamy za 40 dolarow. Mowi ze to czeste zjawisko w tych aparatach, efekt wilgoci. Wzbudza nasze zaufanie, poza tym za bardzo nie mamy innego wyjscia (zdjecia z Machu Picchu z plamami...?), wiec zostawiamy mu na noc aparat.
Rano odbieramy nasz skarb, rzeczywiscie bez plam, dzialajacy. Wraz z 40 dolarami znika pierwsza paranoja. Wkrotce pojawia sie nastepna. Chcemy kupic w centrum informacyjnym bilety turystyczne - jest to wejsciowka do 16 wartych zobaczenia miejsc w Cusco i w okolicy. Normalny kosztuje 70 zlotych, ulgowy 35. Z usmiechem wiec prezentuje swoja wyrobiona tuz przed wyjazdem w biurze Almaturu legitymacje ISIC. Kobieta w okienku przyglada jej sie uwaznie, po czym stwierdza: ¨Bardzo mi przykro prosze Pani ale ta legitymacja jest falszywa. Nie z nami takie numery, za duzo ludzi tu przychodzi z falszywkami, zebym dala sie oszukac!¨. Wybaluszam oczy. Zaczyna sie od spokojnych tlumaczen, ze jakto, ze Almatur, ze 60 zlotych, itd, itd, konczy sie na darciu na siebie mordy, wymachiwaniu i rzucaniu Bogu ducha winnym ISICiem. Nie chodzi tylko o zakup glupiego Biletu, ale o to ze tutaj wszystko dla studentow jest 2 razy tansze - a przy takich oplatach jak wejscie do Machu Picchu roznice w cenie sa ogromne.
Udajemy sie w koncu do oficjalnego przedstawicielstwa ISIC w Cusco. Tam znowu to samo. Chodzi generalnie o to ze jakis madry pracownik Almaturu zamiast nadrukowac wszystkie dane na karcie, po chamsku je nakleil na kawalkach papieru. Zrobil to uzywajac czyjejs starej karty prawdopodobnie zeby zaoszczedzic pieniadze. Najwieksza paranoja jest jednak to ze niby moj numer na ISICu w rejestrze nie istnieje.
Wszystko konczy sie tak ze wyrabiam za 12 dolcow nowa karte studencka, a pani wypisuje mi zaswiadczenie o tym ile wart jest almaturowski ISIC i jakie mialam tutaj przez to problemy.
Wychodzimy z powrotem na Plaza de Armas. Stracilismy mnostwo czasu i nerwow. Cusco chyba nie chce zebysmy go zwiedzili.
Kiedy wroce do Polski obiecuje ze ZJEM Almatur!
Wszystkim, ktorzy wyrabiaja tam karty ISIC radze UWAZAC!

Cusco. Odslona pierwsza


Dojechalismy! Do tej najpiekniejszej krainy, najcudniejszego miasteczka! Przywitaly nas zielone bajkowe gory, osnute chmurami, waziutkie malownicze uliczki, zabytkowe, ladne domki, Indianie. Monumentalna katedra na Plaza de las Armas. Cusco po raz pierwszy ukazalo nam sie pod oslona nocy, dojechalismy z Arequipy bowiem dosyc pozno. Odebrala nas nasza hostka Mari, razem z bratem i Niemcem, tez z hospitality. Wogole jej dom byl jakims azylem dla setek ludzi z hc, przywodzil na mysl centralny punkt przerzutowy dla podrozujacych po tej czesci Peru. Pare dni pozniej Marcinowi opadla szczeka kiedy zobaczyl wchodzacych na podworze domu, gdzie mieszkalismy 10 osob - z Czech i z Argentyny, ktorzy wrocili wlasnie z Machu Picchu i chcieli tutaj odpoczac i nabrac sil na dalsza podroz.
Tej nocy zreszta tez spedzamy czas w towarzystwie ludzi z hc. Mari i jej brat zabieraja nas do knajpy gdzie poznajemy chlopaka Mari i jego gosci - z Niemiec i Australii. Wszyscy razem idziemy do dyskoteki, gdzie jest tylu turystow co miejsowych, a dj puszcza wiecej muzyki amerykanskiej i europejskiej niz latynoskiej. Dziwnie jest nagle znowu tanczyc przy takiej muzyce ;).
Cusco noca oferuje tysiace miejsc zeby sie pobawic. Wiec pijemy i bawimy sie.
Swieta ziemia Inkow przywitala nas lepiej niz myslelismy.

Zaglujac nozami


Peru jest najpiekniejszym z krajow jaki dotychczas widzielismy. Takich krajobrazow nie znajdziesz nigdzie indziej na swiecie. Zachwyca, czasem poprostu powala na kolana. Poza tym jest tanio (no, z wyjatkiem niektorych atrakcji turystycznych). Ludzie sa mili i pomocni. Zostalibysmy tu dluzej, miesiac to zdecydowanie za malo!
My marzymy zeby zostac, dlaczego wiec tylu Peruwianczykow mysli tylko o jednym - jak stad UCIEC? Pytanie to jest obsesja tak wielu, ze temat ten powraca w rozmowach z prawie wszystkimi poznanymi przez nas ludzmi. Ten chce wyjechac do Stanow, ten do Hiszpanii, tamten WSZYSTKO JEDNO gdzie, byle nie zostac dluzej w Peru. Ten ma brata w Stanach, ktory moze mu pomoc, ten ojca, ten juz w ogole cala rodzine, on jeden tutaj jeszcze siedzi. Naprawde niesamowita jest ilosc ludzi, ktorzy maja kogos za
granica. I to nie biedota z wiosek, tylko ludzie z wielkich miast, jak chociazby Daniel - matka i bracia od dawna w Stanach, jeden brat w Japonii, para z Limy - mieszkaja sami w wielkim domu, cale ich rodziny w Stanach i chca zeby oni rowniez przyjechali. Takich historii jest tysiace.
Wszyscy powtarzaja niczym mantre: w Peru jest ciezko, w Peru nie ma pracy. Zaraz potem nastepuje rowniez: ¨Ale Peruwianczykowi jest trudno wyjechac, Peruwianczyk jest zle widziany w innych krajach - jako nielegalny pracownik, pijak, brudas.¨ (niesamowite kompleksy maja mieszkancy tego pieknego kraju!!!) Pozatym Peruwianczyk prawie wszedzie potrzebuje wizy, wraz z ktora nastepuje tysiac innych formalnosci, dla wiekszosci nie do przeskoczenia.
Wczoraj wieczorem rozmawialismy dlugo z bratem naszej hostki z hc, z Aleksem. To mlody fajny chlopak, jak to Marcin okreslil ¨z ulanska fantazja¨. Az podskakuje na krzesle mowiac nam o tym ze za pare dni wyjezdza do Brazylii, stamtad za 3 tysiace dolcow maja go przerzucic do Meksyku, a stamtad dalej przez zielona granice do Stanow. ¨Paf! Paf! PAf¨ - uklada dlonie w ksztalt pistoletow, udajac przy tym ze biegnie uchylajac sie przed kulami. ¨Asi es, asi es, trudne jest zycie w Peru, co robic. Jak mnie deportuja sprobuje wyjechac do Europy¨. Zyczymy mu z calego serca zeby sie udalo.
Szkoda tylko ze taki fajny chlopak, bedzie sie marnowal harujac jako robol. Jego brat dal mu kilka tysiecy dolarow i kazal zdecydowac - albo zainwestujesz w studia albo przyjezdzaj do mnie do Stanow. Myslal pare dni i zdecydowal. ¨Asi es, trudne jest zycie w Peru, co robic.¨

W Peru rzeczywiscie musi byc syf (choc PKB jest tu wyzsze niz w paru innych krajach Ameryki Poludniowej, min niz w Ekwadorze), jezeli ktos taki jak Daniel - czlowiek, ktory w Polsce nalezal by do elity intelektualnej z najwyzszej polki i zarabial porzadne pieniadze jako lekarz - ze wzgledow finansowych nie jest w stanie skonczyc studiow. Musi je przerwac i podjac prace w restauracji - 7 dni w tygodniu za 600 zl. To smutne.

Ludzie w tym kraju zarabiaja na najrozniejsze sposoby. Na ulicach, bazarach, w autobusach odbywa sie caly czas oszalamiajacy spektakl. Czasem spektakl siegajacy absurdu. W cenie kazdego biletu autobusowego przedstawienie - najpierw obwozni sprzedawcy, ze swoimi przedziwnymi towarami, wystawiajacy mniej wiecej pol godzinna sztuke, zeby zachecic potencjalnych klientow. W Polsce od reki zatrudnil by ich niejeden teatr. Pozniej na scene wkraczaja zebracy, oni tez maja do opowiedzenia swoja historie, za pomoc w postaci 1 zlotowki dostajesz 4-5 cukierkow ¨(normalnie ich wartosc jest duzo mniejsza). Nie jest to wiec czyste zebractwo. Najciekawsza jest jednak trzecia grupa. Oni nie zanudzaja publicznosci historyjkami jakich wiele, oni pokazuja sztuczki. Tych mozna najczesciej spotkac na przejsciach dla pieszych. Kiedy zapala sie czerwone swiatlo dla samochodow niczym wyrzuceni z procy pojawiaja sie mlodzi chlopcy przemierzajacy w podskokach i saltach zebre. Jeden z nich przebiega z kapeluszem od kierowcy do kierowcy proszac o zaplate. Najbardziej spektakularny byl jednak wystep dwojki ¨cyrkowcow¨ w Cusco. Wyjezdzali oni na jednokolowym rowerku i chyboczac sie na nim to wprzod to w tyl zaglowali dlugimi nozami przed samochodowa publika. Noze blyszczaly od padajacych na nie promieni slonecznych. Kiedy sie o siebie ocieraly w powietrzu rozlegal sie zlowieszczy ZGRZYT.
Za serce chwycil nas tez wystep mezczyzny, ktory za stope podnosil z ziemi swoje kilkuletnie dziecko, tak ze obracalo sie ono wokol wlasnej osi, to w prawo to w lewo. Z dzielnym usmiechem na twarzy.

De Soto tlumaczyl pod koniec lat 80 trudna sytuacje w Peru tym ze prowadzenie biznesu legalnie jest przywilejem waskiej grupy spoleczenstwa. Mysle ze na dzien dzisiejszy wcale ta diagnoza nie stracila na aktualnosci. Korupcja i biurokracja zamykaja droge wiekszosci. Dlatego tez przejscie w strefe pol i nielegalna jest jedyna szansa na normalne zycie. Jest tak naprawde jedynym sposobem na powstanie w mniejszym lub wiekszym stopniu w Peru wolnego rynku, ktorego odgornie, prawem nigdy tutaj nie stworzono.

Obecnie Flores w sadazach znacznie wysunela sie na prowadzenie. Nacjonaliscie Ollancie wypominaja zbrodnie dokonane na niewinnej ludnosci w selwie za czasow kiedy pracowal jako wojskowy, dlatego poparcie dla niego spada. Miejmy nadzieje ze po tych wyborach w koncu w Peru cos zmieni sie na lepsze. Bo jesli nie nadal wiekszosc spoleczenstwa bedzie stala przed smutnym wyborem - zrobic wszystko zeby wyjechac, czy zostac i zaglowac kazdego dnia nozami.

środa, lutego 01, 2006

Wycieczka do Kanionu del Colca, czyli kondor ktorego nie bylo


Zaplanowalismy sobie 2 dniowa wycieczke do najglebszego kanionu na swiecie. Chcielismy zrobic maly, okolo 11 godzinny trekking w malowniczej krainie Colca, ale przez nasza durnote przegapilismy poranny autobus do miasta, z ktorego mielismy wyruszyc - Copacabandy, nastepny byl dopiero o 11.45. A jedzie sie tam okolo 6 godzin. Wsciekli na siebie zmuszeni bylismy zmienic nieco plany.
Dojechalismy do miejscowosci Pinchollo nad samym kanionem, skad zamierzalismy sie przespacerowac nastepnego dnia do punktu widokowego Cruz del Kondor.
Pinchollo to wioska mroczna i opustoszala niczym w jakims filmie grozy. Wokol sklepu zataczaja sie pijani Indianie, dzieci na ulicy niemrawo bawia sie pilka. Znajdujemy pokoj za 7 zlotych od lebka w typowym miejscowym domostwie. Nie ma nawet lazienki, a w nocy zakladam kurtke i czapke bo jest dosyc zimno. Nie ma zadnej knajpy, na naszym drewnianym stoliczku rozkladamy zakupiona w sklepie puszke z ryba i chleb. Jest fajnie. Takiego klimatu nie odnalezlibysmy w zadnym podrozniczym schronisku na swiecie. 20 minut drogi od naszego domku rozciaga sie kanion. Przepiekne osniezone szczyty gor. Laka pelna kwiatow, kaktusow i skal. Poprostu przepieknie. Chcesz poznac kanion i prawdziwa gorska indianska wioske wysiadz w mrocznym Pinchollo.
Wstajemy o 5 rano, czekamy az przestanie padac i ruszamy w strone Cruz del Kondor. Droga jest przepiekna. Maszerujemy ponad dwie godziny sciezka tuz przy kanionie. Widoki sa cudne. Cisza i my. Mijajacy nas czasem Indianie, pasace sie osly.
Dochodzuimy do pierwszego punktu widokowego tuz przed Cruz del Condor. Tu zatrzymuje nas straznik i karze zaplacic po 7 dolcow. Po niedlugich pertraktacjach dajemy mu w koncu 15 soli i puszcza nas wolno, tyle ze bez biletu i do Cruz del Condor dojsc nie mozemy bo czekaja tam straznicy ktorzy wlasciwa oplate z pewnoscia wyegzekwuja. Ale widok stamtad podobno taki sam, a jak chwilke zaczekamy to przyleca kondory. Tak napewno przyleca, zawsze zjawiaja sie o 9ej - mowi nam z usmiechem mily pan straznik, a my wierzac w jego slowa zasiadamy na murku, czekajac az pojawia sie skrzydlaci mieszkancy kanionu.
9.15 i nic. 9.30 i jak kondorow nie bylo tak nie ma. Z poczatku tlumaczymy sobie to zwyczajnym spoznialstwem latynoamerykaskim. Ranek jest chlodny moze kondor zaszyl sie gdzies w skale i nie chce mu sie wychodzic. Marcin zdradza mi w koncu, ze rozmawial wczoraj z kondorem przez telefon i ten powiedzial mu ze dosyc maja robienia z ich zycia spektaklu i na zlosc wszystkim glupim turystom lataja sobie gdzie indziej. Moze pojawia sie znowu jak park odpali im cos z tych pobieranych od turystow wysokich oplat. W koncu przylatuje jeden. Siada przy nas. Mowi czesc. Jestem tu przylecialem by z wami pogadac. Jesli chcecie mozecie mnie nawet poglaskac. Tylko Wam sie pokaze a nie tym ze wzgorza za 7 dolcow.
- niestety to tylko jedna z naszych wizji.

Coz jest nam smutno, w koncu kondora nigdy w zyciu nie zobaczylismy, no i kanion bez niego wyglada jakos pusto... ale rozumiemy ptasie dylematy, i coz... moze innym razem.
Autobusem zlapanym na drodze wracamy do Arequipy.